Szukaj
Close this search box.

Bałkany 2014. Część 4 – o tym, co zrobić, by nie dotrzeć z Valbony do Thethu

12 sierpień 2014 Czyli rzecz o rudym pechu

Budzimy się przed 7 z mocnym postanowieniem, by jak najszybciej wyruszyć w góry. W planach w końcu mamy przejście z Valbony do Thethu i powrót tą samą drogą, czyli łącznie jakieś 32km. Sporo, a do tego pogoda od rana rozpieszcza nas wysokimi temperaturami. Plan planem, ale gdy na campingu spotyka się Polaków, to nie można ot tak po prostu tego faktu olać i z nimi nie pogadać.

Dwójka Polaków od prawie 3 tygodni była na Bałkanach, głównie skupiając się na trekkingu po tutejszych licznych górach. W trakcie rozmowy okazuje się, że odwiedzili również moje ukochane góry Sinjajevina w Czarnogórze. Po nitce do kłębka i nagle pada stwierdzenie: „To ty jesteś ta ruda z bloga o Bałkanach. Trafiłem na Twój wpis o Sinjajevinie!” Ujmę to tak: Bałkany są spore i prawdopodobieństwo spotkania kogoś, kto zna mojego bloga było raczej marne. A tu takie zaskoczenie. Uwierzcie mi, było to dla mnie naprawdę miłą niespodzianką i utwierdziło mnie to w przekonaniu, że to co robię ma sens! Towarzyszymy Polakom podczas, gdy jedzą śniadanie w przycampingowej knajpce. Przy okazji zbieramy od nich informacje na temat drogi na Maja e Korabit, który mamy w planach zdobywać za dwa dni. Oboje doradzają nam, by wchodzić na ten szczyt czerwono – biało – czerwonym szlakiem, który choć dłuższy od drugiej wersji szlaku ( czerwono – żółto – czerwonej), miał być znacznie dogodniejszy do podchodzenia i schodzenia. Od razu powiem, że szybko zweryfikowaliśmy tę „radę” i generalnie nie zawsze to, co wszyscy wokół mówią i piszą, jest słuszne. Ale o tym szerzej i dokładniej opowiem, gdy przejdziemy do relacji ze zdobywania najwyższej góry Albanii i Macedonii. Tak czy inaczej, nasi rozmówcy na pewno są mocno zakręceni na punkcie Bałkanów, wędrują po tym regionie Europy dłużej od nas i posiadają sporą wiedzę na jego temat. Choć miło się rozmawia, to czas nas goni, więc żegnamy się z Polakami i jedziemy pod Hotel Valbona, gdzie porzucamy Kiankę i ruszamy na szlak.

Początkowa część drogi do Rragam

Valbona

Najpierw czeka nas trasa do Rragam, którą moglibyśmy pokonać Kianką, gdyby była autem terenowym. Niestety nie jest, więc maszerujemy korytem potoku, usłanego białymi kamieniami, które pięknie odbijają światło słoneczne, oślepiając każdego wędrowca. Szybko pokonujemy te kilka kilometrów. W Rragam docieramy do rozejścia dróg – jedna wznosi się ku górze i na nią wskazuje oznakowanie szlaku. Druga zaś prowadzi dalej dnem doliny i na nią znowuż wskazują drewniane drogowskazy z napisem „Theth” oraz „Bar, Camping”. Nasz track z WikiLoc na Garminie dość jasno wskazuje na ścieżkę biegnącą ku górze i to nią decydujemy się dalej iść. Maszerujemy powyżej linii domów, wzdłuż płotów, zza których spoglądają na nas stada owiec i kilka świnek. Szczerze mówiąc mimo dobrego tempa marszu, mnie idzie się kiepsko. Mam okres, czuję się jak żaglówka bez wiatru, a wzmagający się upał nie poprawia mojego samopoczucia. Żeby było jeszcze zabawniej, moje ukochane Meindle postanowiły obetrzeć mnie na tyle mocno, że zużywam pół opakowania plastrów, by móc jakkolwiek dalej iść. Ogólnie szału nie ma. A miało być jeszcze gorzej… Gdy ścieżka zaczyna się dość mocno i stromo piąć do góry, zaczynam naprawdę powątpiewać, czy uda nam się tego dnia dotrzeć do Thethu. A później nastąpiła mała katastrofa. Gdy szliśmy stromymi zakosami, byłam dość mocno pochylona do przodu, a do tego na głowie miałam czapkę z daszkiem tak, że widziałam głównie to, co miałam pod nogami. Okazało się to dość zgubne, gdyż nad ścieżką w pewnym momencie wznosiła się skała, której niestety nie miałam sposobności zauważyć, w efekcie z dość sporym impetem przywaliłam w nią głową. Ciemno przed oczami, z oczu tryskają potoki łez. Siadam nie wiele widząc, usiłując opanować histeryczny płacz, który zawładnął moim organizmem. Marek nakłania mnie, abym podeszła nieco wyżej i usiadła w cieniu. Niechętnie się zgadzam, gdyż nadal wstrząsa mną szloch, a głowa boli niemiłosiernie. Pod nosem ciskam pod swoim adresem wiązanki przekleństw, bo kiedy mija mi histeria, napada mnie wściekłość. Jeśli wcześniej czułam się źle, to teraz czułam się fatalnie. Marek porzuca mnie na chwilę uznając, że podejdzie kawałek wyżej na jakieś widoki. Ja odmawiam dalszej wędrówki do Thethu. Nie czuję się na siłach, ani fizycznie, ani psychicznie. Marek dociera do górskiej knajpki, która wyjaśnia nam, skąd na szlaku tyle końskich odchodów. Otóż to za pomocą tych zwierzaków dowożone są tam napoje i jedzenie. Oczywiście puszki i butelki chłodzą się w górskiej, potokowej lodówce. Marek, gdy wraca, opieprza mnie, że nie chciałam chociaż tam dotrzeć, ale uwierzcie mi, nie miałam ochoty.

Z jeszcze całą i nieobolałą głową

Dolina Valbony

Knajpka, do której już nie dotarłam

Valbona

Zaczynam zatem złazić do Rragam. Nie schodzimy dokładnie tą samą trasą, która przyszliśmy, lecz odbijamy w prawo, kierując się drewnianymi drogowskazami. Ja rozważam, czy bardziej mnie boli głowa w czapce, czy bez czapki, ale z drugiej strony to ona uchroniła mnie przed większymi obrażeniami niż guz i ból głowy. Gdy wędrujemy, słyszymy nagle jakieś śmiechy i krzyki, dochodzące od strony górskiego zbocza po naszej prawej stronie. Marek dostrzega w tym rejonie spory wodospad. Po dotarciu do rozejścia dróg postanawiamy odnaleźć wodospad, więc skręcamy w prawo. Ścieżka wiodąca ku górze jest zasadniczo akweduktem, którym doprowadzana jest do Rragam woda. Jest to dość ciekawe zjawisko, gdyż akwedukt nie jest praktycznie w żaden sposób zabezpieczony, ot woda płynie po ziemi. Po kilku minutach marszu docieramy na polanę ze skałkami, ze spływającym z góry potokiem oraz przerzuconym przez niego mostkiem. Po jego drugiej stronie, w cieniu drzew siedzi grupa Albańczyków. Prowadzą oni kolejny mały biznes – w potoku stoi skrzynka z napojami, na poręczy mostka wisi cennik, a na ognisku piecze się burek. Mijamy ich i maszerujemy dalej. Ścieżka jest dobrze widoczna i po jakiś 10minutach wychodzimy nieco poniżej wodospadu, gdzie mijamy albańską rodzinkę pluskającą się w wodzie. My wspinamy się wyżej i po chwili wdrapywania się po sporych głazach docieramy pod sam wodospad. Nie ma w nim może dużo wody, lecz i tak wygląda pięknie. Praktycznie od razu wskakujemy pod niego, w ciuchach i górskich butach. Nic nie jest ważne oprócz tego, by móc się schłodzić i zapomnieć o upale. Przy wodospadzie spędzamy ponad godzinę, mocząc nogi i pijąc chłodne napoje. Głowa na szczęście przestaje mnie boleć i po prostu cieszę się chwilą. Generalnie miejsce jest świetne, więc jeśli kiedyś Wasza głowa spotka się ze skałą podczas wędrówki do Thethu, to już wiecie, gdzie możecie się zrelaksować.

Cennik barku przy moście

Valbona

Wodospad widziany ze ścieżki

wodospad Valbona

Wodospad widziany z bliska

Wodospad Valbona

Chilloutowo

Wodospad Valbona

Żegnamy się z wodospadem i powoli zaczynamy wracać do Valbony. Po drodze zachodzimy do knajpki, której drewniane drogowskazy mają sprytnie zmylić wędrowców i przeprowadzić ich bardziej okrężną drogą. Pijemy tam piwko, pod zacienioną wiatką, z widokiem na otaczające nas szczyty. Przyjemnie się siedzi, lecz droga przez dolinę sama się nie pokona. Gdy tamtędy idziemy, czujemy się trochę jak na pustyni – żar leje się z nieba, a białe kamienie dodatkowo potęgują gorąc. Mimo wszystko udaje nam się dość szybko dotrzeć z Rragam do Kianki.

Knajpka…

Rragam knajpa

…i mylące drogowskazy

Rragam drogowskazy

Biała pustynia

Valbona

Ponieważ jest jeszcze dość wcześnie, nie chcemy jeszcze wracać na camping. Ja czuję się lepiej, postanawiamy więc zawitać w dwa miejsca. Naszym pierwszym celem jest wioska Kukaj, położona powyżej doliny, jakieś 2km od głównej drogi. Część trasy podjeżdżamy Kianką, lecz resztę drogi pokonujemy pieszo. Po jakiś 20 minutach docieramy na miejsce. Wieś składa się w sumie z dwóch domów, z czego jeden jest hotelem oraz z pola kapusty. Rozciągający się stamtąd widok jest naprawdę sielankowy.

Uroczy domek w Kukaj…

Kukaj

…oraz urocze pole kapusty

Kukaj

Dolina Valbony widziana z podejścia do Kukaj

Dolina Valbony

Wracamy do Kianki i podjeżdżamy do ruin hotelu, znajdującego się w centrum wsi Valbona. Co ciekawe, jak wpiszecie w wyszukiwarkę Valbona i spojrzycie na grafiki, to głównie zobaczycie te nieszczęsne, paskudne ruiny, które obecnie stanowią dom dla wypasanych w dolinie koni. Obok niego znajduje się oczywiście bunkier. Marek stwierdza, że chce zrobić mi w nim zdjęcie. Oczywiście się zgadzam, ale gdy z niego wychodzę, uderzam się w głowę… Wściekła i obolała wracam do Kianki, by już więcej sobie nic nie zrobić.

Paskudne ruiny hotelu

ruiny hotelu Valbona

Przed powrotem na camping taplamy się chwilę w potoku. Później zasiadamy w Tradicie i zamawiamy posiłek – szopską sałatę i frytki na cztery osoby, a Marek dodatkowo porcję mięcha. Za wszystko płacimy coś około 40zł. Warto dodać, że w menu Tradity jest taka informacja: „czas oczekiwania na potrawy – od 2 do 4 godzin”. Jak łatwo się domyślić, wszystko od frytek na mięsie kończąc, jest przygotowywane na bieżąco. Nie ma zatem mrożonek, czy półproduktów. Cierpliwie czekamy zatem, popijając piwko i planując dalszą podróż. Kiedy kelner przynosi nam żarcie, oboje stwierdzamy, że przesadziliśmy z ilością. Z drugiej strony, porcja frytek dla jednej osoby kosztowała 200lek, a dla czterech 350lek. Ekonomia, to ekonomia – z nią nie ma co dyskutować 😉 Jako ciekawostkę dodam, że w menu oprócz potraw, znajdują się też zdjęcia gór Prokletije, jak i samej Valbony. Ale to nie wszystko. W 2014r, Valbonę odwiedził prezydent Albanii, który podobnie jak i my, zawitał w gościnnych progach Tradity! Zdjęcia z tego wydarzenia również zostały zamieszczone w menu. Mamy zatem kartę dań połączoną z albumem. Tego nigdzie wcześniej nie widziałam.

Zasadniczo konsumowanie obiadu zajmuje nam sporo czasu, w szczególności, że porcja mięsa zamówiona przez Marka, choć była dla jednej osoby, wyglądała jakby była przeznaczona dla małego oddziału wygłodniałego wojska. Przyznajemy się bez bicia – nie zjedliśmy wszystkiego. Wieczór umila nam mecz siatkówki rozgrywany przez młodych Albańczyków. Trzeba im przyznać, że mocno wczuwali się w rozgrywkę i przeżywali każdy sukces lub niepowodzenie. Nie dotrwaliśmy jednak do końca meczu, gdyż dopada nas senność, więc szybko skrywamy się we wnętrzu namiotu.

Nasz mały obiadek, a w sumie to bardziej kolacja

Valbona Tradita

Zobacz również

12 odpowiedzi

  1. Bardzo ciekawa relacja, fajnie się czyta 😉
    Co do walnięcia głową – sam właśnie tego dnia (akurat miałem urodziny) walnąłem głową w samochód 🙂
    Widoki piękne – już mam ochotę jechać! 😀

    1. No potrafią, a dodatkowo gdy ktoś ma akurat czas zezowatego szczęścia, to góry potrafią pokazać na co je stać.Inna sprawa, że guz na głowie nie był ostatnim uszkodzeniem jakie zafundowałam sobie w gorach podczas tego wyjazdu 😉

  2. 32 km tam i z powrotem- w ile dni chcieliście to pokonać?

    Piękne zdjęcie z kapustą – nasila moją nostalgię za Alabanią.

    No i warto pamiętać: głową skały nie przebijesz.
    Choć jak widać, próby są podejmowane… 🙂

    1. W jeden dzień oczywiście 😉 to jest do zrobienia,bo mamy na swoim koncie dłuższe przejścia po górach. Ale głową skały nie przebiłam,jak trafnie zauważyłeś,więc moja motywacja do wędrówki do Thethu spadła do zera 😉
      Ale tak naprawdę jeśli kiedyś zdecydujemy się jeszcze na tę trasę to raczej rozłożoną na dwa dni,aby mieć czas na posiedzenie w Thecie.
      Tak,dla mnie też pole kapusty jest mocno albanskie.

  3. Pole kapusty rzeczywiście jest boskie. Szkoda,że nie udało Wam się zrealizować założonego planu,ale chyba nie ma tego złego,co by na dobre nie wyszło:-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.