Szukaj
Close this search box.

Bałkany 2010. Część 20 – pożegnanie z Sinjajeviną i droga powrotna do Polski

24.09.10 Tym razem poranek w Rużicy nie budzi nas mgłą i opadami deszczu, lecz pięknym słońcem oraz… dzwonieniem krowich dzwonków.

Poranna Rużica

Rużica

Rużica wiata

Spędzamy sporo czasu na robieniu zdjęć i ogólnej, porannej krzątaninie. Generalnie mamy świadomość, że nasza bałkańska włóczęga dobiega końca. Nie jest to krzepiąca i radosna myśl, ale wszystko, co dobre szybko się kończy.

Po spakowaniu, wyruszamy do katunu, który odwiedziliśmy za pierwszym razem będąc w Sinjajevinie. Gdy docieramy przed mały, biały domek, nie spotykamy gospodyni, lecz jej męża. Zaprasza nas do środka i już o 9 rano stawia przed nami kieliszki z rakiją. Podobno nie powinno się pić przed 12, ale kto by się w takich okolicznościach przejmował konwenansami?

Kiedy zjawia się gospodyni, ze śmiechem stwierdza: „Ale wy tu już byliście!” Opowiadamy jej, jak ostatnio złapała nas w Sinjajevinie mgła i deszcz i o tym, jak musieliśmy się przenieść w Durmitor. Nasi gospodarze są nieco zadziwieni, że teraz wędrujemy z Durmitoru przez Sinjajevinę do Mojkovaca. Cóż polot i fantazja to nasze drugie imiona!

Znów jesteśmy częstowani chlebem z kajmakiem oraz słonym serkiem. Na stół trafia również kawa po turecku, a wszystko to wyjątkowo nas cieszy. Gospodyni zaintrygowana trochę nami i naszymi relacjami, zadaje pytanie: „A kim wy dla siebie jesteście?” Tomasz oczywiście odpowiada, że jesteśmy rodzeństwem. Gospodyni spojrzała się na niego z lekkim zadziwieniem, po czym oznajmiła: „Ale przecież ona jest płowa, a ty czarny!” Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby uznać mnie i Tomasza za rodzeństwo. Ja mała, ruda, piegowata. On wysoki, śniady i ciemnowłosy. Nasza rozmówczyni nie zagłębiała się w temat, uznając, że lepiej chyba wiedzieć mniej, niż więcej. Na koniec, robimy sobie pamiątkowe zdjęcia z naszymi gospodarzami i obiecujemy wysłać im fotografię na ich adres w dolinie.

ruda i gospodarze

Sinjajevina katunDopytujemy się jeszcze o drogę powrotną i w wyśmienitych, choć lekko nostalgicznych nastrojach żegnamy się powoli z pięknymi i gościnnymi górami Sinjajevina.

Początkowo wędrujemy szeroką, piękną szutrówką, a wokół mamy malownicze widoki. Po pewnym czasie przy jednym z katunów droga lawiruje przy strumieniu i zmienia się w wąską, kamienistą ścieżkę. Kiedyś pewnie był to normalny dukt, ale po jakiejś większej ulewie rozmył się całkowicie. Oczywiście, dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że nieco wyżej szła normalna droga. Cóż, brawa dla nas!

Po około godzinie żwawego marszu docieramy do asfaltu. Dopytujemy się tubylców, czy aby na pewno tędy dotrzemy do Mojkovaca. Stwierdzili, że mamy iść cały czas prosto. Przynajmniej jest szansa, że się nie zgubimy na zakończenie włóczęgi. Niestety asfalt ma to do siebie, że dłuży się niemiłosiernie. Nogi chcą mi odpaść i same poturlać się w dół. Mija nas nawet autobus, ale jak na złość mknie w górę, czyli w niewłaściwym dla nas kierunku. Kompletnie zrezygnowani wleczemy się w palącym słońcu, marząc tylko o tym, aby nas ktoś zwiózł z tego asfaltowego koszmaru.

Nagle, autobus jadący wcześniej do góry, pojawia się nieoczekiwanie koło nas i zabiera nas do Mojkovaca. Żeby było zabawniej, nie płacimy ani jednego złamanego euro centa. Los się do nas wyjątkowo szczerze i ładnie uśmiechnął.

Fotka na szybko a autobusu

Czarnogóra

W Mojkovacu ustalamy, że autobusy do Belgradu odjeżdżają od 6:45 mniej więcej co 1-2 godziny. Mając tę najistotniejszą informację, wyruszamy na poszukiwanie noclegu oraz, co najważniejsze prysznica. Ponieważ czekają nas prawie dwa dni jazdy do Polski, chcemy się nieco odświeżyć oraz chcemy odpocząć.

Niestety dla nas, Mojkovac okazuje się pensjonatową pustynią. Owszem, są tam hotele, ale oferują pokoje w cenie 20EUR za noc od osoby plus do tego śniadanie. Nasze odchudzone po prawie miesiącu włóczęgi portfele, nie są zbyt szczodre płacić aż tyle. Postanawiamy się nie poddawać i idziemy pogadać z lokalnymi taksówkarzami, którzy zazwyczaj są dobrze poinformowani w praktycznie każdej kwestii. Jeden z nich, z którym już wcześniej rozmawialiśmy (za pierwszym razem, gdy byliśmy w Mojkovacu) stwierdza, że zna dwa miejsca z dobrymi cenami. W jednym z nich, jakieś 3km od Mojkovaca, nie ma wolnych pokoi. Na szczęście w drugim, położonym jakieś 10km od miasta, są pokoje do naszej dyspozycji. Tomasz, trochę dla żartów, rzuca właścicielowi hotelu kwotę 28EUR za dwie osoby. Ten chyba źle zrozumiał lub źle usłyszał, gdyż zaproponował nam cenę 25EUR za pokój. Wyjątkowo zadowoleni zostajemy w tym miejscu. Pokój jest w świetnym standardzie, a co najważniejsze jest prysznic z ciepłą wodą, której brakowało mi bardzo, bardzo długo.

Czas w hotelu spędzamy na odpoczynku, analizowaniu planów powrotowych,  praniu i kąpielach. Humory nam już mocno siadły, zważając na to, że za dwa dni znów będziemy na ojczyzny łonie.

25.09.10 Rano, po szybkim pakowaniu, opuszczamy hotel i usiłujemy złapać stopa do Mojkovaca. Na szczęście ruch na drodze jest całkiem spory, więc udaje nam się ta sztuka. Nasz kierowca jest wyjątkowym indywiduum. Początkowo, myślimy, że jest Czechem, gdyż jego samochód posiada rejestrację z tego kraju. Okazuje się, że pochodzi z Kosowa, jest w drodze do Włoch, a jego była żona jest Czeszką. Ogólnie dość ciekawy miks.

W Mojkovacu wsiadamy do autokaru jadącego do Belgradu. Kierowca i pilot, nie chcą nam sprzedać biletów od razu, tylko każą zająć miejsca. Generalnie, dopiero po tym, jak przekroczymy czarnogórsko – serbską granicę, pilot łaskawie pozwala nam zakupić bilety. Prawdopodobnie myślał, że mogą być problemy z naszymi paszportami i że nie będziemy w stanie przekroczyć granicy. Cóż, można i tak.

Mniej więcej w połowi drogi, gdy nasz GPS wskazywał, iż jedziemy z prędkością 40km/h, zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego nie wybraliśmy podróży pociągiem. W końcu Czarnogóra ma świetne połączenie kolejowe z Belgradem. Z jakiś bliżej nieokreślonych przyczyn, myśleliśmy, że autobusem będzie szybciej. Nie było. Jechaliśmy cały dzień i prawie byśmy nie zdążyli na pociąg do Budapesztu.

Do Belgradu docieramy, gdy jest już ciemno. Na stacji kolejowej ogarniamy nasze połączenie do stolicy Węgier, odpoczywamy chwilę w kawiarence i później wsiadamy do naszego kolejnego środka transportu.

26.09.10 Poranek = Węgry. Jesteśmy w Budapeszcie. Mamy jakieś 30-35 minut do odjazdu naszego pociągu do Bratysławy. Usiłujemy zakupić gdziekolwiek bilety, ale nie znając węgierskiego staje się to nieco utrudnione. Po pierwsze w Informacji na dworcu, nikt nie rozmawia i nie rozumie w języku innym, niż węgierski. Nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się, gdzie jest bankomat, by wypłacić forinty. W końcu odnajdujemy, zamiast bankomatu, kasę z biletami międzynarodowymi. Oczywiście kasjerka nie zna angielskiego, ale jakoś udaje nam się zakupić dwa bilety do Bratysławy i zapłacić za nie kartą. Sukces!

Z wywieszonymi jęzorami dopadamy na peron, z którego za 5 minut miał ruszać nasz pociąg. Zamiast porannej kawy, polecam załatwienie czegoś na Węgrzech – wzrost ciśnienia gwarantowany!

W Bratysławie już bez większych problemów zakupiliśmy bilety do Trsteny z jedną przesiadką. Podróż przez Słowację była miła i przyjemna aż do samej Trsteny. Tam się okazało, że nie mamy jak, ani czym dostać się do Polski. Do tego wszystkiego dopadła nas jesienna aura, czyli kompletna ulewa.

Na kolejowej trasie plus piękna, jesienna pogoda na Słowacji

Karlovany

Dobrze jest jednak mieć znajomych z Podhala, a w szczególności jednego znajomego, który przyjechał po nas i zawiózł na dworzec PKS w Nowym Targu. Podróż przez Polskę dostarczyła nam największej ilości frustracji – korki, remonty i ślamazarne tempo jazdy.

Docieramy do Krakowa, skąd odbierają mnie stęsknieni rodzice. Nasze drogi z Tomaszem w tym miejscu się rozchodzą. Po prawie miesiącu wspólnej włóczęgi, aż trudno uwierzyć, że to koniec.

Jednak na podsumowania, przyjdzie jeszcze czas!

Zobacz również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.