Szukaj
Close this search box.

Bałkany 2012. Część 14 – w Albanii czas płynie inaczej

24.04.12 Po wczorajszej, radosnej, nocnej wizycie miejscowych policjantów, poranek jest dla nas zbyt wczesny. Jednak pogoda jest całkiem przyjemny, spod szarych chmur zaczyna przebijać się niebieskie niebo i słońce. Szykujemy sobie śniadanie na brzegu urwiska, z widokiem na morze. Obok nas zaczynają przemykać samochody wiozące pracowników na pobliskie budowy.
Jedno z aut przejeżdża koło nas dwa razy, a jego pasażerowie przyglądają nam się z zaciekawieniem. Ostatecznie zostajemy zagadnięci przez jednego z mężczyzn, niestety po włosku. Po pierwsze zapytał się skąd jesteśmy, a gdy usłyszał, że z Polski, to bardzo się ucieszył. Później nastąpiła seria gestów i pomruków, która oznaczała tylko tyle: tu nie wolno nocować. Ponieważ nasz bardzo gadatliwy rozmówca wskazywał na okolicę, myśleliśmy, że chodzi o opuszczone z racji braku sezonu ośrodki.

Śniadanie nad urwiskiem

Albania śniadanie

Kiedy zostajemy sami, dokańczamy konsumpcję śniadania. W tym czasie przyjeżdża szalona kopareczka, która obok „naszego” bunkra zaczyna poszerzać drogę. Zaczyna się robić coraz ciekawiej, ale mimo wszystko nie wzbudziło to w nas żadnego niepokoju.

Kopareczka w akcji

albańska koparka

Po posiłku idziemy pospacerować po plaży. Po drodze mijamy spory, ogrodzony teren, gdzie na sezon szykowała się całkiem porządna i ładna miejscówka. Plaża byłaby piękna, gdyby nie sterty śmieci walające się wprost wszędzie. Zbieramy muszelki, w szczególności upodobaliśmy sobie te brązowo – białe. Wspinamy się na wzgórze usypane z piachu, robi się coraz bardziej gorąco i wakacyjnie. Marek oczywiście postanowił potaplać się w wodzie, ja natomiast rezygnuję z tego pomysłu, z racji braku ciuchów na przebranie.

W albańskim Adriatyku

plaża okolice Shengijn

Przy naszym noclegu – po lewej bunkier, po prawej morze

Kianka, Albania, Bunkier

Gdy Marek skończył wodne kąpiele, wracamy do Kianki i postanawiamy wyruszyć w dalszą podróż po Albanii. Nie trwała ona jednak zbyt długo, gdyż po przejechaniu jakiś 500 metrów, na naszej drodze stanęła wielka ciężarówka z żurawiem, która właśnie pompowała cement na ostatnie piętro budowy, którą dzień wcześniej uznaliśmy za opuszczoną. Teoretycznie dało się ciężarówkę objechać, o ile było się samochodem terenowym. Niestety nasze próby przedostania się lasem, położonym nad nieszczęsną budową, skończyły się absolutnym fiaskiem. Dla Kianki było za stromo, za ślisko, za dużo błota, za dużo kamieni. W końcu ktoś z budowy, jak się później okazało kierowca ciężarówki, zwabiony naszymi poczynaniami, postanowił uświadomić nas, że nie odjedzie w przeciągu 2-3 godzin. Cóż mogliśmy zrobić w takiej sytuacji? Przepchnąć ciężarówkę? Nauczyć Kiankę latać? Przenieść Kiankę? Nie. Po prostu zawróciliśmy, porzuciliśmy Kiankę przy drodze, a sami udaliśmy się na plażę. Lokujemy się w miejscu, gdzie z dwóch stron jesteśmy otoczeni skałami, więc mamy ciszę i spokój (no względnie, bo cały czas nad naszymi głowami huczy szalona kopareczka).

Wyskakujemy z ciuchów i taplamy się w wodzie. Wreszcie, pierwszy raz w życiu, udało mi się przekopać w Adriatyku. W 2010 roku, gdy byłam z Tomaszem na Bałkanach, niestety nie miałam na to szansy, bo był to jednak bardziej górski wyjazd. Czas mija nam również na grze w badmintona i ogólnym leniuchowaniu. Powoli zaczynamy być wdzięczni ciężarówce, że stanęła na naszej drodze. Mamy w końcu czas by się zatrzymać, nie pędzić nigdzie za jakimś kolejnym punktem na podróżniczej mapie. Możemy cieszyć się słońcem, które zaczyna coraz mocniej przypiekać oraz prawdziwym latem, którego doświadczamy już w kwietniu. Po paru godzinach, Marek idzie na żurawiowe zwiady. Jednak okazuje się, że droga nadal jest zastawiona, więc przedłużamy nasz czas na plaży. Studiujemy zatem mapy i przewodnik po Albanii, kombinując, co tu dalej ze sobą począć. Podejmujemy decyzję, aby udać się do promu w Komanie. Przewodnik twierdził, że prom startuje o 8 rano, a podróż nim trwa 2-3h. Chcemy spróbować naszego szczęście – a nuż uda nam się na niego dostać i przepłynąć wraz z Kianką. Po godzinie 16 żuraw wraz z ciężarówką odjeżdżają na drugą stronę „opuszczonego” budynku i droga jest wolna.

Shengijn z daleka

Shengijn

Przypieczeni na słonku zjeżdżamy do Shengijn, gdzie uzupełniamy zakupy spożywcze. Odwiedzamy Pekarę oraz sklep, w którym Marek kupował dzień wcześniej. Córka właścicieli mówi po angielsku, co znacznie ułatwia nam komunikację z mamą – sprzedawczynią. Za równowartość jakiś 18zł kupujemy 4 piwa, dwa pomidory, puszkę coli, duży baniak wody oraz pyszne, orzechowe chrupki. Jedziemy jeszcze nad morze, by posilić się burkami z serem oraz bułkami z orzechową czekoladą. Generalnie niebo w gębie, kalorie w biodrach. Na plaży, miejscowi ponownie testują wytrzymałość swoich samochodowych głośników, „umilając” nam  konsumpcję.

Na plaży w Shengijn

plaża w Shengijn

Opuszczamy Shengijn i kierujemy się do Komanu. Drogowskazy na tę miejscowość są dobrze widoczne i gęsto postawione. Może na chwilę przerwijmy podróż, a ja opowiem Wam o samym jeziorze Koman.

Albania, jako kraj, wykorzystuje całkiem sporo źródeł energii odnawialnej. A stało się tak za sprawą komunistycznych władz, które w latach 60tych ubiegłego wieku chciały doprowadzić Albanię do energetycznej niezależności i samowystarczalności. W tym czasie powstało wiele zapór na rzekach i elektrowni wodnych. W tym właśnie, na rzece Drin, gdzie obecnie mamy jezioro Komani oraz jezioro Fierze. Są to dwa wąskie, ale długie na kilkadziesiąt kilometrów zbiorniki. Cały ten wodny kompleks energetyczny funkcjonuje od lat 70tych ubiegłego wieku i dostarcza (uwaga) 90% energii zużywanej obecnie przez Albańczyków. Robi wrażenie? Robi!

Jednak powstanie jeziora miało też swój minus. Zniknęła droga wiodąca z Albanii do Kosowa. Obecna trasa, którą można dotrzeć do portu w Komanie jest bardzo górska, pełna zakrętów i występują na niej „chwilowe braki asfaltu”. Mimo, ze została zbudowana przez komunistów, to ząb czasu odcisnął dość mocno na niej swój ślad. Nie trzeba być również detektywem, by wydedukować, że zimą raczej droga ta jest mało przejezdna.

Na albańskich drogach przeszkodą bywają nie tylko „chwilowe braki asfaltu”, ale również zwierzaki

na drodze do Komanu

Ten 50kilometrowy odcinek drogi między Shkodrem a Komanem ma jednak zasadniczy plus – niesamowite widoki, czego sami doświadczamy jadąc tamtędy późnym popołudniem. Jest o tyle pięknie, że zza niższych pagórków wystają Alpy Albańskie. W wodach jeziora odbijają się promienie słońca, tworząc świetlny spektakl.

Jesteśmy w bajce

Jezioro Koman

Docieramy w końcu do Komanu. Widać, że miejscowość nastawiona jest na turystów. Znajduje się tu nawet całkiem dobrze wyglądający camping, położony tuż za mostem. Nasza mapa twierdzi, że dojazd do promu jest po prawej stronie rzeki, jednak w rzeczywistości aby objechać wysoką i wyglądającą groźnie pod wieczór tamę, należy minąć most i camping i piąć się do góry po lewej stronie rzeki. My jednak rezygnujemy z planu sprawdzania, skąd płynie prom. Właściciel campingu wytłumaczył nam, że jutro prom i tak nie zabierze naszego samochodu. No cóż, mieliśmy nadzieję na rejs, ale się nie udało. Dodatkowo z tego, co wiem, od 2012 całkowicie zawieszono działanie promu, który podobno był jednym z bardziej malowniczych w Europie. Eh… szkoda. Opuszczamy Koman oraz naszego sympatycznego, albańskiego rozmówcę, który rozmawiał z nami za pomocą albańskiego, włoskiego i angielskiego.

Na drodze do Komanu nie byliśmy jedynymi turystami!

droga do Komanu

Cofamy się do znanej już nam krętej, górskiej drogi i rozpoczynamy poszukiwania bazy noclegowej. Przed zmrokiem widzieliśmy wiele, dogodnych miejsc obok słupów wysokiego napięcia, do których prowadziły przejezdne dla Kianki drogi. W końcu udaje nam się znaleźć odpowiednią bazę noclegową, z której nie rzucamy się zbytnio w oczy innym podróżującym do Komanu. Mamy lekką traumę po poprzedniej nocy z policją, więc wolimy dmuchać na zimne.

Wieczór upływa nam trochę melancholijnie, na obserwowaniu rozgwieżdżonego nieba, po którym przesuwają się niewielkie, podświetlone przez księżyc obłoczki. Wróży to raczej dobrą pogodę na jutro, co bardzo nas cieszy.

Niestety google uważa, że do Komanu nie da się dojechać, więc wyznaczyłam tak trochę byle jak trasę samochodową, jaką zrobiliśmy tego dnia.
[googlemaps https://maps.google.pl/maps?f=d&source=s_d&saddr=41.820071,19.564047&daddr=42.0323886,19.6738206+to:42.0784209,19.7974277+to:SH5&hl=pl&geocode=FacffgIdD4YqAQ%3BFQRdgQId3DIsASlPlP3cJflREzEa9ojbJUtG1A%3BFdQQggIdsxUuASl74FQWFB1SEzHQobPAGxxRjg%3BFfj9gAIdZL0rAQ&aq=0&oq=vau+i+&sll=42.051842,19.820023&sspn=0.252636,0.41851&mra=dpe&mrsp=2&sz=12&via=1,2&ie=UTF8&ll=42.051842,19.820023&spn=0.252636,0.41851&t=m&output=embed&w=425&h=350]

Zobacz również

4 odpowiedzi

    1. No widzi znacznie więcej dróg na Bałkanach, niż powiedzmy parę lat wcześniej, ale nadal bardziej ufam mapie papierowej niż google maps. Choć i z mapami w Albanii było różnie, ale o tym opowiem w kontekście przewodnika po tym uroczym kraju.

        1. Ja GPS mam dopiero od niedawna i ciężko mi jeszcze powiedzieć jak sobie radzi w trudniejszym terenie. Na razie w górach spełniał swoje zadanie, a gdy wczoraj próbowałam użyć go w Warszawie, to twierdził, iż biegam po dachach budynków. Pewnie to kwestia pogody (wczoraj jednak było wybitnie paskudnie). Inna sprawa, że na papierowej mapie można za jednym razem zobaczyć większą część terenu, a na gpsie tylko fragmenty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.