Szukaj
Close this search box.

„Karpatami na Bałkany” czyli samotny trekking na Półwyspie Bałkańskim. Wywiad z Tomaszem Fryźlewiczem

Większość z Was doskonale pamięta, a część nawet miała okazję poznać osobiście, mojego przyjaciela – Tomasza Fryźlewicza. To właśnie z nim po raz pierwszy odwiedziłam Bałkany i przemierzyłam sporo górskich szlaków, zarówno na Półwyspie, jak i poza nim. Tomasz od lat realizuje długodystansowe trekkingi po Europie i Azji. „Karpatami na Bałkany” to jeden z jego większych projektów, który realizował przez kilka lat. O tym, co go skłoniło do wybrania się w trasę po Bałkanach, czego doświadczył, jak postrzega wędrówkę po tym regionie, ale także o wielu praktycznych aspektach takiej wyprawy opowie Wam w wywiadzie, który przeprowadziłam z nim w ostatnim czasie. Zapraszam do lektury oraz do zadawania Waszych pytań. Postaram się, aby Tomasz na wszystkie odpowiedział!

Karpatami na Bałkany

Ruda: Moi czytelnicy znają Cię z naszej wspólnej, bałkańskiej podróży, jaką odbyliśmy w 2010 roku. Jednak, podobnie jak i ja, nie poprzestałeś na tej jednej wizycie na półwyspie. Ile razy wracałeś do tej pory na Bałkany?

Tomasz: Bałkany są miejscem tak magicznym i pełnym niespodzianek, że odwiedzam je co roku. Wyjątkiem był tylko rok 2011, gdy przemierzałem alpejskie szlaki i najzwyczajniej brakło czasu by tam pojechać.

R: Zanim mocniej skupimy się na Bałkanach, to może przybliż moi Czytelnikom, jaki jest Twój styl podróżowania oraz chodzenia po górach. Bo nie jest on mocno typowy.

T: Wygląda to tak, że pakuję cały wór sprzętu, tak aby być samowystarczalnym w trakcie wędrówki. Głównym celem jest przemierzanie górskich bezdroży, do cywilizacji zaglądam przede wszystkim w celu uzupełnienia prowiantu. Zawsze przy pakowaniu jest pewna magia… nie ma znaczenia, czy się jedzie na tydzień, czy miesiąc, a nawet trzy miesiące. Zawsze wychodzi taka sama ilość sprzętu do zabrania, więc nie należy się obawiać, że plecak na 3 miesiące będzie cięższy od tego na 2 tygodnie, o ironio są identyczne. Kolejna magia, że pomimo inwestycji w super lekki sprzęt ciężko jest zejść poniżej 20 kg, w szczególności gdy dopakujemy wodę i prowiant na kilka dni, a nierzadko trzeba nosić jedzenie na 7 dni.

R: W jaki sposób planujesz długodystansowe trekkingi? Jak wygląda Twój proces przygotowania się do takiej wyprawy?

T: Aby coś zaplanować musi się zrodzić jakaś koncepcja, zazwyczaj mniej lub bardziej szalone pomysły przychodzą mi do głowy podczas takowych wyjazdów. Jest to o tyle zabawne, że jeszcze nie skończyło się jednego projektu, momentami ma się dość i myśli o powrocie do domu w chwilach słabości, a tu proszę już się kombinuje, gdzie by się znów zmęczyć za rok. Wracając do tematu, jak już mamy jakąś koncepcje, czytaj skąd i dokąd, zaczyna się dość żmudny proces zbierania informacji, map itp. Za sprawą szybkiego rozwoju map topograficznych w wersji elektronicznej i mnóstwa informacji, jakie można znaleźć w internecie, z jednej strony jest to coraz łatwiejsze, z drugiej nadmiar informacji też nie jest dobry. Ogólnie, żeby w miarę dobrze zaplanować dwumiesięczny trekking trzeba poświęcić kilkadziesiąt popołudni. Czasem dochodzi do tego drukowanie map, ponieważ nie wszystko można kupić, lub mapy dostępne nie łączą się ze sobą, co przysparza czasami sporo problemów logistycznych i merytorycznych. Nigdy nie planuję trekkingu co do dnia z dwóch powodów. Po pierwsze zajęłoby to zbyt dużo czasu, po drugie jest zbyt wiele czynników tam na miejscu, które mocno weryfikują wcześniejsze założenia. Z map wszystkiego nie wyczytamy, pogody nie przewidzimy, tak jak i naszej kondycji – zawsze są lepsze i gorsze dni. Biorąc to wszystko razem pod uwagę plan długiego trekkingu jest bardziej szkicem trasy, która jest elastyczna, nie ma sztywnych ram czasowych, a jednostką są tu nie godziny, czy nawet dni, a tygodnie. Ma to na celu nie zrobienie sobie z wakacji wyścigu szczurów, zmniejsza to też liczbę rozczarowań. Jeżeli przyjmiemy że w punkcie B będziemy za 2 tygodnie, to nawet jeśli coś nam się przeciągnie o parę dni, to nie odbiera się tego jako wielką porażkę, a tak jakbyśmy planowali co do dnia i godziny… Cóż, taki plan jest jak domek z kart, jedno dobre załamanie pogody, jedno zagubienie w terenie i wszystko się wali, co daje wrażenie, że nie uda się zrealizować wszystkich zamierzeń.

R: Do tej pory przeszedłeś część Łuku Karpat, Łuk Alp, Pireneje. Kiedy tak naprawdę zrodził się pomysł udania się pieszo, górami, z Melnika do Mostaru, czyli projekt „Karpatami na Bałkany”?

T: Koncepcja ta już ma parę lat, w sumie jest częścią większego planu, który po pięciu latach udało się zrealizować. Pomysł zrodził się podczas 70-dniowej wędrówki przez Alpy. Przejście całego łuku Karpat było zawsze jakimś moim małym marzeniem. Pierwszy raz zmierzyłem się z realizacją tego pomysłu w 2007. Skończyło się to połowicznym sukcesem – udało się tylko przejść odcinek Rumuńskich Karpat. Był to mój pierwszy tak długi trekking, więc nie było to wielkim rozczarowaniem dla mnie,  że z planowanych 2300 km pokonałem 1000.

Właśnie  w Alpach zacząłem rozmyślać, czy by tak nie spróbować jeszcze raz zabrać się za Karpaty. Wtedy pojawiły się dylematy i różne pomysły i koncepcje. Z jednej strony zrobić całe Karpaty to super sprawa, z drugiej odcinek od Bieszczad do Bratysławy jakoś mnie nie pociągał, z trzeciej pojawiła się chęć zrobienia czegoś oryginalnego. Tak oto z miliona jeden pomysłów, co by tu zrobić, zrodził się projekt „Karpatami na Bałkany”, który zakładał przejście z Bieszczad do Kotoru, który przy planowaniu tegorocznej wyprawy został zastąpiony Mostarem. Tak powstała luźna koncepcja, którą doszlifowywałem powoli w głowie, później przez zimę siedziałem i analizowałem, jakby to ugryźć. Pierwszy etap był banalny do zaplanowania, a mianowicie przejście z Bieszczad po Żelazną Bramę poprzez nasze kochane Karpaty. Muszę się przyznać do nadmiernego optymizmu przy pierwszym podejściu, że początkowo nie rozbijałem tego na etapy, od tak radośnie stwierdziłem, że w 3 miesiące przejdę Z Bieszczad do Kotoru…. Plany planami i w 2012 roku udało mi się dojść do Serbii. Pomysł oczywiście nie umarł i w 2013 r.  przewędrowałem z Żelaznej Bramy do Melnika. Kolejne lata 2014, 2015, 2016 nie przyniosły jakiegoś większego sukcesu, ale przyczyniły się znacznie do tego, że w tym roku udało się go osiągnąć.

Teraz jeszcze małe wyjaśnienie, jak to się stało, że z Kotoru zrobił się Mostar. Mianowicie powody były dwa.  Po pierwsze od 2016 dość mocno promowany jest szlak Via Dinarica i postanowiłem zobaczyć toto z bliska, po drugie będąc na Sylwestra 2016/2017 w Bośni i Hercegowinie i zobaczywszy jakie piękne góry mają postanowiłem troszeczkę naciągnąć trasę.

R: No właśnie, wspominasz o szlaku Via Dinarica. Z mojego doświadczenia, jest to szumny projekt, który w rzeczywistości w cale idealny nie jest. A Ty jak postrzegasz Via Dinaricę?

T: Powiem tak, nie ma róży bez kolców, ale Via Dinarica bije rekordy w mojej ocenie.  Za nim zacznę się żalić, jak to jest źle, powiem, że sama koncepcja bardzo się mi podoba i kibicuję jej twórcom, aby z roku na rok było lepiej. Są odcinki świetnie wyznakowane, są odcinki totalnie nieoznakowane. Ciekawostką jest to, że nawet posiadanie traka w gps-ie z ich strony nie gwarantuje nam bezproblemowego wędrowania. Kolejne grzeszki twórców szlaku, to przy okazji odświeżania istniejących wcześniej tras – Via Dinarica bardziej łączy istniejące szlaki – są trochę modyfikowane w taki sposób, że mapy się dezaktualizują.

Karpatami na Bałkany

R: Czy w porównaniu do wcześniejszych wypraw, planowanie trekkingu na Bałkanach było trudniejsze/łatwiejsze?

T: O tak, im głębiej w Bałkany tym trudniej. Każda kolejna edycja „Karpatami na Bałkany” poszerzała moją skale trudności.

R: Zacząłeś trekking w sierpniu, a skończyłeś na początku październiku. Daje to ponad 2 miesiące wędrówki. Dużo czasu na przemyślenia i obserwacje. Czy są jakieś kwestie, które mocno rzuciły Ci się w oczy w trakcie przemierzania kolejnych państw?

T: Bałkańskie kraje to świat kontrastów, w którym czasami trudno się odnaleźć. Z jednej strony piękna, dzika natura, niestety czasami niedoceniana i nieszanowana przez ludzi. Z drugiej strony w wielu miejscach ze zniszczonych domów wygląda złowrogo nie tak w końcu dawna  wojna. Na to wszystko nakłada się miks kulturowy  i różne napięcia pomiędzy mieszkańcami bałkańskich krajów. Przemierzając kolejne państwa widać, że niektórzy lepiej inni gorzej odnajdują się w nowej rzeczywistości. W moim odczuciu najsłabiej radzi sobie Macedonia z wykorzystywaniem swego potencjału turystycznego w rejonach górskich. Albania pędzi jak szalona w tym kierunku wraz z Bośnią i Hercegowiną, aby dogonić Czarnogórę.  Ale pomimo tego wszystkiego Bałkany są piękne, a ludzie wspaniali i otwarci.

R: Czy przez cały czas szedłeś sam?

T: W tym roku, tak jak i w 2013, udało się tak wszystko zorganizować, że przez dwa tygodnie towarzyszyła mi Dzielnie Danusia. (partnerka Tomasza – przypisek ruda)

R: Wiele osób wybierających się na trekking po kilku bałkańskich krajach zastanawia się, co zrobić z kwestią przekraczania granic. W teorii obcokrajowcy mogą legalnie przekroczyć granicę jedynie na oficjalnych przejściach. Jak Ty podszedłeś do tego, jakby na to nie patrzeć, logistycznego problemu?

T: Ogólnie w miarę możliwości staram się być „grzecznym turystą” i przechodzę w miejscach dozwolonych, ale miałem małe nieprzyjemności już na dzień dobry w Bułgarii, i pomimo przekraczania granic na przejściach granicznych, przez lenistwo i opieszałość pograniczników musiałem się w nocy tłumaczyć dwóm panom i udowadniać, jak ja się tu znalazłem. Zazwyczaj przejścia graniczne są mocno nie po drodze, jeżeli wędrujemy przez góry i dość mocno komplikują planowanie. Nie ma się czym chwalić ani chełpić, nie powiem „tak można chodzić jak się chce”, ale dwa razy przeszedłem przez zieloną granicę i ku mojemu miłemu zaskoczeniu nie przyniosło to żadnych konsekwencji przy późniejszym przekraczaniu granic na przejściach granicznych. Ogólnie jak to na Bałkanach panuje pewien nieład w każdej dziedzinie, tak i tu nie ma przyjętej zasady, kiedy tak naprawdę nam wbiją pieczęć do paszportu, a gdy używamy dowodu osobistego, to już w ogóle ta kwestia jest nie interesuje.

R: Z każdego trekkingu przywozisz masę niesamowitych historii. Gdy patrzysz z perspektywy czasu na tę wyprawę, jakie wydarzenie czy spotkanie wspominasz najmilej?

T: Było kilka ciekawych i miłych chwil. Ogólnie mieszkańcy Bałkanów pomimo niełatwego życia, zarówno pod kątem ekonomicznym, jak i ciągłych jeszcze napięć etnicznych, są bardzo otwarci i pomocni. Najlepszą „informacją turystyczną”, gdy nie możemy się odnaleźć w górach, są tutejsi pasterze, zawsze pomogą przy wskazaniu drogi, czy źródełka z wodą.

Karpatami na Bałkany

Jednego dnia  zszedłem z rejonu Solunskiej Glavy do wsi Patishka Reka. Ogólnie był to dość owocny w interakcje z mieszkańcami czas. Początek dnia, gdy wystartowałem ze schroniska Cheplez zapowiadał się, jak każdy inny dzień, z tą różnicą, że gospodarz schroniska postanowił, że idzie ze mną na szczyt Solunskiej Glavy. Pomyślałem „Super! Szybciej minie mozolne wspinanie się„. Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy to zaczął sypać śnieg. Wtedy Pan Boran – tak miał na imię – okazał się być zwykłym burakiem i bez słowa popędził do przodu, w ogóle się na mnie nie oglądając. No cóż, więcej się już nie spotkaliśmy. Kolejnym epizodem tego dnia była dość interesująca rozmowa z żołnierzem pełniącym wartę w bazie radarowej znajdującej się na szczycie. Chwilę później spotkałem 3 albańskich pasterzy, którzy coś tam majstrowali przy traktorze, gdy zapytałem ich o drogę w kierunku „Salakovi Ezera”, panowie podyskutowali między sobą i stwierdzili, że łatwiej będzie, jak mnie podrzucą jakieś 3 km i dokładnie pokażą, gdzie się ów ścieżka zaczyna. W drodze do jezior mijamy młodego pasterza jadącego konno do swojej bacówki. Później na swojej drodze spotykam kolejnego pasterza o wdzięcznym imieniu Jojo, strasznego gadułę, ale drogę wytłumaczył mi idealnie. Po tym przydługim wprowadzeniu, które mam nadzieję przybliżyło wam, co nieco realia mojej wędrówki, przejdę do sedna (meritum). Po tym całym dniu schodząc do wsi miałem nadzieję, że będzie w tej osadzi jakiś choćby mały sklepik, co by dietę uzupełnić, o knajpce to mi się nawet nie marzyło. Wieś spora, w której znajduje się jedno wielki nic. Powoli się do tego przyzwyczajam i zauważam pewną zależność, że w muzułmańskich wioskach zazwyczaj tak jest. Nieco zawiedziony, ruszyłem dalej, choć pora była już dość późna i wypadałoby raczej namiot rozbijać zamiast wędrować. Ale, że czasem mam wrażenie, iż coś nade mną czuwa, spotkałem jeszcze tego dnia Pana Piotra – emeryta, który spędzał tutaj w swoim letniskowym domku wraz z żoną okres upałów, na co dzień zaś mieszka w Skopie. Tak od słowa do słowa, Piotr zaprosił mnie na piwo, które za mną łaziło tego dnia. Zapytałem pół żartem pół serio, czy nie mógł bym u nich namiotu w ogródku rozbić. Po tym pytaniu nastąpiła chwila konsternacji, którą szybko przerwała żona gospodarza, stwierdzając, że tu są niedźwiedzie i że mam spać u nich w domu, ale najpierw to się muszę wykąpać. No cóż, bez bicia się przyznam, że po kilku dniach wędrówki za świeży to ja nie byłem. Tak oto bardzo miło spędziłem z tymi ludźmi czas przy rozmowach i wspólnych posiłkach, nawet mecz udało się nam razem obejrzeć pomimo, że nie przepadam za tego typu rozrywką.

Karpatami na Bałkany

Jako, że równowaga w przyrodzie musi być zachowana i nie może być tylko sielanka, czasami spotyka się idiotów, jak jeden baca, który postanowił mnie poszczuć swoim psem, Stało się to ewidentnie na jego komendę, ponieważ pies siedział sobie spokojnie do czasu, aż baca nie wydał mu polecenia. Wtedy w psa diabeł wstąpił i rzucił się w moją stronę. Ja ogólnie psów się nie boję, bardzo lubię te stworzenia, ale do czasu, kiedy nie chcą mi krzywdy zrobić. Więc ruszyłem zdecydowanie w kierunku napastnika, uzbrojony w komplet kijów trekkingowych.  Finał był taki, że kundel zbaraniał, schował ogon pod siebie i w długą, a i bacy głupi uśmieszek zniknął i widząc obrót sytuacji oddalił się w bliżej nieokreślonym kierunku, co by rykoszetem chyba nie zarobić.

R: A było coś w trakcie tego trekkingu, o czym wolałbyś zapomnieć?

T: Nie ma czegoś o czym wolałbym zapomnieć, ale na pewno są momenty których bym wolał nie powtarzać.

R: Na przykład jakich? Goniące Cię po górach psy? Schodzenie z Jezerce po piargach czy wędrówka we mgle?

T: Było na tej trasie kilka odcinków „specjalnych”. Czasami zapuszczałem się w zapomniane przygraniczne rejony górskie, gdzie natura już zdążyła upomnieć się o swoje i po drogach czy ścieżkach nie ma wręcz śladu.  Wędrowanie przez przeróżne kombinacje chaszczy i zarośli czasami odbiera  radość z trekkingu, ale na szczęście nie na długo. Bywały też rejony niebezpieczne, bowiem nie każda ścieżka jest odpowiedzenia na poruszanie się z ciężkim plecakiem. Jak już wspominałem wraz z wędrowaniem po Bałkanach skala się rozszerza i jak myślimy, że trudniej/niebezpieczniej być nie może, to los pokazuje nam jakimi niepoprawnymi optymistami jesteśmy. Kiedyś usłyszałem bardzo fajne stwierdzenie, że optymizm jest to niedostatek informacji. Bo gdybyśmy byli doinformowania w 100%, śmiem twierdzić, że niejednokrotnie nie odważylibyśmy się nawet spróbować niektórych rzeczy. Były małe chwile grozy, gdy np. przy próbie wejścia na piarżysko, które było zaraz podcięte urwiskiem, cały rumosz skalny postanowił ze mną pojechać, na szczęście niedostatecznie daleko, aby przywitać się z owym urwiskiem. Ten odcinek był zacny… 2 km trawersu zajęło mi jakieś 3 godz.

Karpatami na Bałkany

R: Jakie miałbyś rady dla kogoś, kto chciałby powtórzyć Twoją trasę?

T: Dużo cierpliwości i nie podążać dokładnie moją trasą, bowiem teraz już wiem, które rejony bym całkowicie ominął, a w których bym dopracował trasę.

R: W trakcie Twoich podróży, oprócz samego pokonywania dystansu oraz poznawania nowych miejsc, bardzo istotna jest także fotografia. W momencie, gdy wszystko nosi się na plecach i każdy gram jest odczuwalny, Ty wędrujesz z… lustrzanką oraz obiektywami. Ile waży Twój sprzęt foto, czym fotografujesz oraz jak sobie radzisz z tak prozaiczną kwestią, jak brak prądu i możliwości regularnego ładowania sprzętu?

T: Tak, fotografia i podróżowanie to moje dwie pasje, które się wzajemnie nakręcają. Używam dość podobnego sprzętu, co Ty.  Korpus to Sony A77 – złośliwi twierdzą, że to jest prawie lustrzanka, bo ma nieruchome półprzepuszczalne lustro. Pewnie wiele osób może się zastanawiać, jak to się stało, że akurat fotografuję sprzętem spod znaku Sony. Był to nie do końca mój wybór. Sprzęt kompletowałem jeszcze za czasów Minolty i w momencie, gdy miałem go już całkiem sporo, Sony wykupiło Minoltę i tak stanąłem przed dylematem, czy sprzedawać wszystko, czy też zdecydować, że kolejny korpus, jaki będę używał, to będzie już właśnie Sony. Po części ze względów ekonomicznych pozostałem wierny systemowi i moje kolejne „puszki” były już ze stajni Sony.

Na trekking zwykle zabieram dwa obiektywy – jeden o bardzo uniwersalnym zakresie 16-80mm, co dla pełnej klatki daje zakres 24-120, konstrukcji Zeiss-a, która w swoim segmencie nie ma sobie równych. Drugim szkłem jest Sigma 10-20, ultra szeroka,  przydaje się mocno w górach i w mieście, gdy nie możemy ogarnąć kadru. Ten zestaw waży już około 1,8 kg. Bywało że zabierałem jeszcze teleobiektyw i szkło makro, ale szybko wybiłem sobie z głowy takie praktyki. Szkło makro zastąpiłem substytutem w postaci soczewki Canona którą zakłada się na standardowy obiektyw, dającej zadowalające efekty pod warunkiem, że fotografowany obiekt nie jest zbyt mały. Do szerokokątnego obiektywu używam filtra połówkowego, który pomaga przy dużych różnicach niebo – reszta kadru. Do tego wszystkiego dochodzą akumulatory i ładowarka.

Z brakiem ciągłego dostępu do prądu radzę sobie bardzo prosto, do aparatu mam trzy akumulatory które starczają spokojnie nawet na 3 tygodnie fotografowania. Koniec końców cały sprzęt foto waży około 2,2 kg.

Do tego nie można jeszcze zapomnieć o torbie na aparat, która wbrew pozorom jest bardzo ważna, musi chronić sprzęt w każdych warunkach. Początkowo używałem standardowych, materiałowych pokrowców dostępnych na rynku, które owszem, są wygodne i praktyczne, ale zawsze był problem, co zrobić z aparatem, gdy dopadnie nas totalny pogodowy armagedon, a przecież nie rzadko nie mamy na tyle miejsca w plecaku, aby się tam zmieścił aparat. Do tego nawet w plecaku nie jest idealnie sucho.  Ruda pamiętasz burzę w Niżnych Tatrach, gdzie nam tak dolało, że z plecaków wylewaliśmy wodę, a aparaty nam zaparowały w środku. W końcu udało mi się znaleźć produkt, niemalże idealny, którego jedyną wadą jest cena. Torba firmy Ortlieb Aqua Zoom jest lekarstwem na te bolączki, w 100% wodoodporna, szczelna i do tego unosi się na wodzie, gdybyśmy zaliczyli większą kąpiel.

Karpatami na Bałkany

R: Jeśli jesteśmy jeszcze przy temacie tego, co dźwigasz, to porozmawiajmy o jedzeniu. Gdy byliśmy razem na trekkingu, te 7 lat temu, żywiliśmy się chińskimi zupkami i kaszą. Jak teraz zmieniła się Twoja trekkingowa dieta?

T: Makarony i kasze mają się dobrze, aczkolwiek coraz częściej używam żywności liofilizowanej, która jest bardzo wygodna w użyciu, a przede wszystkim lżejsza od standardowej.  Niestety nie wszędzie takową można kupić, do tanich też nie należy, ale gdy jadę np. na tygodniowy trekking i całe jedzenie zabieram ze sobą już z domu, wtedy żywność liofilizowana stanowi dość mocną jego część.

R: Coraz więcej osób podróżuje samotnie, jednak większość z nich włóczy się po miastach, a w góry zapuszcza się raczej na krótko. Moim zdaniem jesteś w dość wąskiej grupie tych, którzy na tak długo wybierają się samotnie w góry. Nie zapytam się Ciebie, czy się boisz, bo sama tego pytania nie lubię. Natomiast powiedz jak radzisz sobie z szeroko pojętą kwestią bezpieczeństwa?

T: Nie boją się tylko głupcy, pewien poziom niepokoju pomaga nam dobrze ocenić sytuacje. Nie mówię tu o panice, bo to przez nią często ludzie podejmują skrajnie niebezpieczne decyzje. Zawsze powtarzam, że „góry są, były i będą, zawsze można w nie wrócić, nie uciekną”. W górach czyhają na nas różne niebezpieczeństwa, często sami sobie jesteśmy winni pewnych sytuacji, gdy ambicja zagłusza zdrowy rozsądek, zawrócenie czy zmiana trasy to nie wstyd, to sztuka kompromisu, a w skrajnych przypadkach być albo nie być na tym świecie.

Jeżeli chodzi o zwierzynę zawsze uważam, że im wyżej tym bezpieczniej, czyli nie śpimy pod namiotem w głębokich dolinach, w których znacznie łatwiej o takie spotkanie. Jak już spotkamy jakiegoś zwierzaka, to nie panikujemy, nie uciekamy. Czasami ważne jest szczelne pakowanie jedzenia, a  w skrajnych przypadkach powieszenie go na drzewie z dala od obozowiska, gdy w najgorszym wypadku będziemy bez śniadania. Kolejna kwestia, to nie przecenianie własnych możliwości i nie zapuszczenie się w skrajnie niebezpieczny teren oraz ocena warunków pogodowych.

Pamiętam Ruda, jak wpadliśmy w pułapkę złej oceny sytuacji w górach Pirin w 2010 r. Na całe wydarzenie złożyły się dwie kwestie. Pierwszą była nasza błędna ocena dalszego rozwoju warunków pogodowych tego dnia, mieliśmy świadomość, że może padać, ale uznaliśmy, że z cukru nie jesteśmy. Byliśmy pierwszy raz w tych górach, więc nie znaliśmy tutejszych szlaków, jednak miał nam w tym pomagać nieszczęsny, jak się później okazało, przewodnik, który często mijał się z prawdą. (O tym samym przewodniku i jego złym oszacowaniu czasówek pisał w Hostelu Nomadów Artur Nowaczewski. Chodzi o publikację Riła i Pirin  W. Jankow i G. Petryszak wyd. Bezdroża. – przypisek ruda). Wiedząc, że pogoda nie jest za dobra na pokonywanie trudnych górskich szlaków, postanowiliśmy posiłkować się informacjami zawartymi w „przewodniku” (W cudzysłowie, bo nie wiem jak tą bezużyteczną kupę papieru inaczej nazwać. Użyteczny byłby chyba jedynie w miejscu, gdzie król piechotą chadza, gdyby nie fakt, że był wydany na pięknym kredowym papierze.). Więc według tego czegoś dowiadujemy się, że ogólnie szlak jest na tyle banalny, że zasadniczo mogliśmy założyć, że nie czekają tam na nas żadne, niemiłe niespodzianki. Fakt, w większości trasa nie była trudna, ale „przewodnik” raczył przemilczeć eksponowane odcinki graniowe. Jednak największym koszmarem były złomiska skalne, zbudowane z kamieni wielkości samochodów lub pralek, które „przewodnik” określił mianem małych stożków usypiskowych. Taki teren plus ośmiogodzinny, deszczowy prysznic były dobrą nauczką dla nas, aby następnym razem mieć dystans do tego, co ktoś, mniemam że przy piwku, napisał.

Jest też kwestia łączności. Zawsze zabieram ze sobą dwa telefony, jeden smartfon, drugi klasyczny, tylko do dzwonienia i smsowania. Na ostatnim wyjeździe bardzo często mogłem zauważyć, że smartfon nie potrafił wyszukać żadnej sieci, natomiast  stary dobry telefon Solid C3350 nie miał z tym najmniejszego problemu. Ktoś kiedyś na pokazie slajdów zadał  mi pytanie „Czy nie myślałem żeby wyruszyć na długi trekking bez telefonu i nawigacji satelitarnej, zrobić coś ekstremalnego?” Skwitowałem, że samotna wędrówka jest już dla mnie wystarczająco ekstremalna, a świadome pozbawianie się możliwości wezwania pomocy w razie czego byłoby co najwyżej ekstremalnie głupie. Pan zadający pytanie nieco się obruszył. Jednak moim zdaniem, przez takie postępowanie i dążenie do bycia ekstremalnym na siłę, ryzykujemy pośrednio życiem ratowników lub ludzi, którzy będą nas szukać.

Karpatami na Bałkany

R: I takie podejście jest słuszne, Sama nigdy nie byłam mocno ekstremalna, niemniej uważam, że zbędne ryzykowanie nie ma sensu, w szczególności właśnie przez wzgląd na innych. Ponieważ zbliżamy się do końca naszej górskiej rozmowy, chciałabym Cię poprosić o krótkie podsumowanie całej, bałkańskiej wyprawy. No i powiedz też, jakie masz plany na kolejny rok!

T: Całe przedsięwzięcie „Karpatami na Bałkany” zajęło mi 6 lat. Czas ten był pełen sukcesów, porażek i rozczarowań. Lata te nauczyły mnie także, że porażki i rozczarowania są równie cenne, jak sukcesy. Dzięki nim sporo się nauczyłem, wiedza ta w znacznym stopniu ułatwiała planowanie kolejnych przedsięwzięć. Bałkany na tyle mnie fascynują, że gdzieś tam tli się koncepcja powtórzenia całego projektu w wersji poprawionej, są bowiem miejsca, które narobiły mi sporo problemów i nie były w mym odczuciu tego warte. Co do planów na kolejny rok nie mam jeszcze konkretów, ale całkiem możliwe że przerzucę się na rower.

Karpatami na Bałkany – trasa jaką pokonał Tomasz

Trekkingowe i podróżnicze dokonania Tomasza, nie tylko związane z projektem „Karpatami na Bałkany”, możecie obserwować na blogu, który prowadzi wraz z Danusią -> Okiem Sokoła.

Zobacz również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.