Szukaj
Close this search box.

Sinjajevina – miłość, która przetrwała siedmioletnią rozłąkę

Moją pierwszą górską miłością są Tatry, zaś drugą góry Sinjajevina w Czarnogórze. I o ile w tych pierwszych jestem w stanie bywać przynajmniej raz do roku, o tyle na wizytę w tych drugich musiałam czekać aż 7 długich lat. Kompletnie się nie składało, by w nich ponownie zawitać, aż w końcu udało się to w sierpniu 2017 roku. Jak było? Przekonajcie się sami.

Prolog

Siedzę na kamieniu opierając się plecami o ogrodzenie kościółka Rużica. W tym samym czasie Marek krąży po okolicy z aparatem. Próbuję uspokoić i wyrównać oddech. W oczach mam łzy. Z jednej strony są to łzy wzruszenia, z drugiej zaś wściekłości. Wykończyło mnie bowiem wyjątkowo strome podejście do kościółka, które musieliśmy pokonać wraz z rowerami. Z drugiej zaś strony ogromnie się cieszę, że znalazłam się po 7 latach w miejscu, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Odganiam więc złe myśli, wystawiam spoconą twarz do słońca i uśmiecham się do gór Sinjajevina.

7 lat temu…

Wszystko zaczęło się 7 lat temu, we wrześniu. Wraz z moim przyjacielem Tomaszem, kompletnie przez przypadek, wylądowaliśmy w górach Sinajajevina. Jeszcze kilka dni temu nie mieliśmy bladego pojęcia o ich istnieniu. A pewnego dusznego, wrześniowego popołudnia gubiliśmy się wśród ich łagodnych, trawiastych zboczy usianych głazami. Szybko zorientowaliśmy się, że trafiliśmy do wyjątkowego miejsca, gdzie żyją gościnni pasterze, gdzie stada owiec i kóz przemierzają dzielnie górskie ostępy, a widoki po prostu obezwładniają. Po horyzont tylko góry. A w tym wszystkim my – dwie osoby, które w ogóle nie planowały się tutaj znaleźć. Oczarowani urokiem Sinjajeviny podczas jednego wyjazdu wróciliśmy do niej dwa razy. Jednak niedosyt pozostał. I jego efekt odczuwali później moi znajomi oraz Marek, którzy przez 7 lat wysłuchiwali ode mnie, jakie to góry Sinajejevina są niesamowite. Na szczęście, przynajmniej mój małżonek, już wkrótce miał zrozumieć, skąd wzięło się u mnie zamiłowanie właśnie do tego masywu w Czarnogórze.

Pierwsza próba

Jedziemy z Podgoricy w stronę Kolasina, mając po naszej prawej ciągnącą się wzdłuż górskiego zbocza trasę czarnogórskiej kolei z Baru. Jest późne popołudnie, a my wcale nie mamy pewności, czy uda nam się wjechać Kianką w pasmo Sinjajeviny. Chcemy spróbować trasy, którą 7 lat temu schodziłam z tych gór. Oczywiście wtedy nie patrzyłam na tę drogę z perspektywy wjeżdżania tam miejskim autem, więc generalnie wydawała mi się nie najgorsza. Pomiędzy Kolasinem a Mojkovacem odbijamy w lewo, w stronę wsi Štitarica. Wąską, asfaltową szosą pniemy się do góry pomiędzy domami i łąkami. Po kilku kilometrach asfalt się kończy i zaczyna szuter. A my już wiemy, że nie jest dobrze. Po przejechaniu kilkuset metrów Marek zatrzymuje Kiankę. Nie ma szansy, abyśmy tędy gdziekolwiek dotarli. Szkoda auta. Ze smutkiem przyznaję mu rację. A było już tak blisko! Nieco zrezygnowani jedziemy nad Biogradskie Jezioro.

Druga próba

Następnego dnia, po porannym spacerze wokół Biogradskiego Jeziora, jedziemy do Kolasina. Ja nawet nie próbuję zagadywać Marka o kolejną próbę dostania się w góry Sinjajevina. W szczególności, że żadne z nas nie ma pojęcia, którędy tam wjechać. Ogarnęło mnie swoiste zrezygnowanie. No cóż, najwyraźniej tak miało być… Jednak kiedy zaglądamy do znajdującej się w Kolasinie informacji turystycznej, Marek postanawia podpytać się o jakąś drogę w głąb Sinjajeviny. W te góry, bez terenowego auta? To absolutnie niemożliwe. ­– ucina pracująca tam dziewczyna. Jednak po wyjściu z biura informacji turystycznej, Marek wyciąga telefon i pokazuje na mapie: No ale zobacz, tu jest jakaś droga i według naszej nawigacji jest asfaltowa. Próbujemy? Iskierka nadziei znów zapaliła się w mojej głowie. Oczywiście, że próbujemy.

Futurystyczny Kolasin

Kolasin

Kolasin

Opuszczamy Kolasin i wyruszamy z powrotem w stronę Podgoricy, by po kilku kilometrach skręcić w prawo w drogę R18 wiodącą do Savnika. Początkowo szosa prowadzi w dół, by po chwili zacząć się wspinać ku górskim zboczom. Im wyżej, tym coraz rozleglejsza panorama otwiera się po naszej lewej stronie. Zatrzymujemy się, robimy zdjęcia, jest pięknie. Ale iskierka, która zatliła się jakąś godzinę temu, zaczyna rozniecać w mojej głowie ogień. Sinjajevina jest bowiem na wyciągnięcie ręki.

W drodze…

Czarnogóra

Czarnogóra

Czarnogóra

Po przejechaniu przełęczy droga schodzi do doliny, z której według nawigacji powinna w góry Sinjajevina prowadzić asfaltowa szosa. Jedziemy wzdłuż linii lasu, która ciągnie się po naszej prawej stronie. W pewnym momencie nawigacja stwierdza: Skręć w prawo. I rzeczywiście naszym oczom ukazuje się asfaltowa, wąziutka droga. Mozolnie wspinamy się nią wyżej i wyżej, aż w końcu wyjeżdżamy poza linię lasu i ukazuje nam się widok, za którym tęskniłam przez ostatnie 7 lat. Nie wiem, czy mam płakać ze szczęścia, wrzeszczeć czy po prostu śmiać się jak opętana. Ostatecznie po prostu chłonę piękno krajobrazu. Co ciekawe, tuż za miejscem, w którym asfalt przechodzi w szuter, znajduje się wyjątkowo urokliwy, kamienny kościółek z niewielkim cmentarzem, który nie był zaznaczony na żadnej z naszych map. Zatrzymujemy się przy nim, robimy zdjęcia i zastanawiamy się, co dalej. Po długich debatach postanawiamy do kościoła Rużica, przy którym nocowałam dwukrotnie 7 lat temu, a który stał się naszym głównym celem, dotrzeć na rowerach. Decydujemy się podjechać autem kilka kilometrów w jego stronę, co okazało się nie być najlepszym pomysłem. Wszystko za sprawą pożaru, który trawił jedno ze zboczy położonych przy naszej trasie. Z bliżej nieokreślonego powodu postanawiamy zaparkować Kiankę tuż obok niego… Po chwili jednak musimy przeparkować auto kilkaset metrów dalej z nadzieją, że pożar do niego nie dotrze.

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina rowerowo

Jeśli miałabym określić mój poziom determinacji tego dnia, to powiedziałabym, że osiągnął 1000%. Generalnie jeżdżąc na rowerze nie zawsze radzę sobie w trudnym terenie. I choć szlaki Sinjajeviny poprowadzone są głównie po dość szerokich drogach, to większość z nich pokryta jest albo drobnym żwirem, albo mniej lub bardziej dużymi kamieniami. Mimo wszystko wsiadam na rower i jadę. Początkowo jest źle. Nie jestem w stanie wyrównać oddechu, szybko tracę energię. Zrzuć na niższe przełożenie z przodu i jedź! Stwierdza Marek. A ja jadę i zaczynam mieć coraz większą radochę. Widoki są cudne, kamienie pod kołami przestają przeszkadzać, a mnie zaczyna podobać się zjeżdżanie (do tej pory preferowałam jedynie podjazdy oraz poruszanie się po płaskim). Ostatnio dziwiłaś się, jak ja mogę zjeżdżać po najróżniejszych przeszkodach, kamieniach itp. Patrz po czym Ty teraz śmigasz. Szczerze mówiąc? Nie chcę widzieć. Chcę tylko dotrzeć do celu. Do mojej Rużicy sprzed 7 lat. Spotkać się ze wspomnieniami i towarzyszącym mi wtedy błogim szczęściem, którego pamięć nosiłam w sercu przez ten cały czas.

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Kilometry znikają pod kołami, słońce skrywa się za milionem białych obłoków wiszących nad Sinjajeviną, a my zbliżamy się do celu. Za jednym z kolejnych, niewielkich wzniesień odsłania nam się widok na majaczący na horyzoncie kościół Rużica i leżący przed nim katun. Mijamy pierwsze zabudowania gospodarskie, aby dotrzeć do głównej drogi biegnącej przez osadę pasterską. Witamy się z jej mieszkańcami, umykamy przed ujadającymi psami i jedziemy w stronę górującego nad okolicą kościoła. Zauroczeni okolicą mylimy drogi, w efekcie, po niemalże pionowym, trawiastym zboczu musimy wpychać nasze rowery. Marek dociera do kościoła jako pierwszy. Ja walczę z ciągnącym mnie w dół rowerem i coraz mocniej ogarniającą mnie frustracją. Zamiast się cieszy, zaczynam łkać. Zanim podchodzę do Marka, okrążam kościół, by nieco opanować mój histeryczny stan. Kiedy staję obok niego, nie odzywam się. Gardło dalej mam ściśnięte, a płuca chcą eksplodować. Siadam więc na murku, opieram się plecami o ogrodzenie kościółka Rużica i przyglądam się, jak Marek robi zdjęcia…

Rużica

Rużica

Znowu 7 lat temu…

Mija dłuższa chwila, zanim ogarnia mnie euforia. Wracają wspomnienia. Pierwsza wizyta w katunie i picie kawy z cudowną gospodynią. Burzowy nocleg obok kościoła i poranna, gęsta jak śmietana mgła, która sprawiła, że musieliśmy opuścić góry Sinjajevina. Wielokrotne gubienie właściwego szlaku. Zimna niczym lód rakija, która miała być wodą. Zachód słońca malujący pejzaż na różowo…. A później pojawia się ten cudowny błogostan i spokój, że jest się we właściwym miejscu, we właściwym czasie, z najbardziej właściwą osobą obok. Chciałam, żeby Marek zobaczył góry Sinjajevina i zakochał się w nich tam samo mocno jak ja. Po jego reakcji wiem, że tak właśnie się stało.

Nie chcę opuszczać cudownej Rużicy. Ciężko jest mi się z nią pożegnać. Te 7 lat jej nie zmieniło. A mnie? Cóż… ja zmieniłam się diametralnie. 7 lat temu trwałam w związku bez przyszłości, z człowiekiem, którego kochałam nad życie, ale wiedziałam, że on nie jest dla mnie, a ja nie jestem dla niego. Byłam zagubiona i rozżalona. Chciałam coś zmienić, ale się bałam. Prawda jest jednak taka, że po tej pierwszej wizycie na Bałkanach zaszła we mnie spora przemiana. Przede wszystkim postanowiłam wziąć sprawy w moje ręce, postawić ultimatum, skończyć coś, co przez ponad dwa lata mnie emocjonalnie stłamsiło. Był grudzień. Później przyszedł rok 2011. W styczniu poznałam Marka. Coś się skończyło, coś się zaczęło. I w ten sposób, właśnie z nim mogłam wrócić w góry Sinjajevina. Do naszego miejsca na ziemi…

Powrót

Do zachodu słońca coraz bliżej. Zakładmy plecaki, wsiadamy na rowery i zjeżdżamy do katunu. Postanawiamy wrócić do samochodu inną trasą, niż ta, którą tu przyjechaliśmy, by w ten sposób zrobić pętlę. Podążamy zatem drogą wiodącą z katunu w stronę północną, ku Durmitorowi. Początkowo nie narzekamy, gdyż z łatwością pokonujemy kolejne wzniesienia.

Sinjajevina

Sinjajevina

W pewnym momencie zjeżdżamy na dno ogromnej, pofałdowanej doliny, w której znajduje się skrzyżowanie szlaków. Na wprost do Żablijaka, na lewo, do góry, do Kianki. No i zaczyna się… podjazd żwirową, stromą drogą. Mam wrażenie, że rower płynie na tych drobnych kamyczkach, a ja nie jestem w stanie nad nim zapanować. Schodzę z roweru, pcham go do góry i mijam krowy, które mam wrażenie, że patrzą na mnie z politowaniem.

Zbieram się więc w sobie i znów wsiadam na rower. Jest nieco z górki, więc mogę się rozpędzić. Marek, jak to Marek, po prostu mknie po tym wymagającym terenie i zdaje się świetnie bawić. Do czasu, gdy zrównuje się ze mną i widzi, że płaczę. ? Ej… co jest? Zapewne odburknęłam, że nic, ale Marek każe mi się zatrzymać. Początkowo marudzę, że nie chcę, ale ostatecznie daję za wygraną. Mimo, że buzujące z powodu okresu hormony powodują, że wszystko zaczyna mnie irytować i jeszcze chwila, a oberwałoby się Markowi. Na szczęście małżonek wiedział, co zrobić, by mnie uspokoić. Dzięki temu, że się zatrzymaliśmy, mamy okazję podziwiać jeden z cudowniejszych widoków tego dnia. I przy okazji zobaczyć, jakiego spustoszenia dokonał pożar. Na szczęście wiemy, że naszej Kiance nic się nie stało. A ja, w międzyczasie kompletnie zapomniałam, co było powodem wcześniejszych łez.

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Przed nami już tylko długi, rozkosznie przyjemny zjazd. W tym momencie już nic mi nie przeszkadza. Nawet żwir pod kołami. Po chwili jesteśmy przy samochodzie. Słońce chyli się już ku zachodowi. Nam pozostaje tylko spakować rowery do Kianki i wrócić pod kamienny kościół, od którego zaczęła się tego dnia nasza sinjajevińska przygoda.

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Sinjajevina

Epilog

Po rozbiciu obozowiska tuż obok murów świątyni i ugotowaniu obiadu, po prostu siedzimy i podziwiamy nocne oblicze Sinjajeviny, rozświetlone blaskiem księżyca w pełni. Jesteśmy zmęczeni i szczęśliwi. Każde z nas pewnie z nieco innego powodu. Ale ważne, że to szczęście, czegokolwiek by ono nie dotyczyło, mogliśmy dzielić razem. W tamtej chwili. W tamtych górach. W Sinjajevinie.

Na zakończenie, jako swoistą przeciwwagę dla tego nostalgicznego wpisu, mamy dla Was dużo bardziej radosny i pozytywny film z całej wycieczki w górach Sinjajevina. Bo tak naprawdę ja się strasznie cieszyłam, że mogłam tam wrócić. I mimo różnych wspomnień związanych z tymi górami, to cały pobyt tam wspominam jako coś rewelacyjnego. I szczerze mówiąc już oboje z Markiem kombinujemy, co tu zrobić, by jak najszybciej tam wrócić. Kto wie, może nie będę musiała czekać kolejnych 7 lat na powrót w Sinjajevinę?

Zobacz również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.