Szukaj
Close this search box.

Kilka słów o tym, jak pokochaliśmy Suwalszczyznę

Z czym do tej pory kojarzyliśmy Suwalszczyznę? Raczej nie będziemy oryginalni, jeśli napiszemy, że z biegunem zimna oraz nasłuchiwaniem podczas oglądania prognozy pogody, jaka to tym razem niska temperatura została osiągnięta w Suwałkach. Postanowiliśmy jednak nieco poszerzyć naszą wiedzę na temat tego regionu, stąd w pewien kwietniowy weekend zapakowaliśmy rowery do auta i wyruszyliśmy na północny-wschód Polski.

Szelment, czyli aktywnie zimą i latem

Naszym pierwszym celem w trakcie pobytu na Suwalszczyźnie nie były Suwałki, lecz położony na północ od miasta Ośrodek Narciarski Szelment. Na niewielkim wzniesieniu powstało 10 tras narciarskich, obsługiwanych przez 8 wyciągów, a w trakcie naszej wizyty trwały pracę nad budową kolejnego. Wspinamy się na szczyt wzniesienia, skąd możemy podziwiać pofałdowaną, pełną licznych, niewielkich pagórków okolicę. Krajobraz przypomina nam nieco ten z Beskidu Niskiego, natomiast część mieszkańców mówi o tym regionie Małe Bieszczady. W obu porównaniach skrywa się sporo prawdy i oboje jesteśmy naprawdę zaskoczeni pięknem tych okolic. A wracając jeszcze na chwilę do samego ośrodka narciarskiego, to zimą podobno przeżywa prawdziwe oblężenie i bywa tu naprawdę tłoczno. Jednak warto tu wpaść nie tylko wtedy, gdy jest śnieg. Latem funkcjonuje przy ośrodku park linowy, a na położonym tuż obok Jeziorze Szelment Wielki działa wyciąg do narciarstwa wodnego, jest też całkiem zadbana plaża. Widać ogrom zainwestowanych tu pieniędzy, ale o dziwo cały projekt jest naprawdę przemyślany.

Za Green Velo podziękujemy, czyli rowerem przez Suwalski Park Krajobrazowy

Kiankę parkujemy na głównym parkingu znajdującym się u podnóża stoków narciarskich. Tu też znajduje się MOR (miejsce obsługi rowerzystów) Green Velo, gdyż szlak ten przebiega przez tę okolicę. Po złożeniu rowerów i zapakowaniu plecaków wyruszamy w trasę.

Początkowo mamy w planach trzymać się szlaku Green Velo, jednak po przejechaniu jakiś 5 km postanawiamy z niego zboczyć. Przede wszystkim GV nastawione jest na tłuczenie kilometrów i choć poprowadzony jest po ciekawych i często widokowych miejscach, to wiedzie głównie asfaltem. A niestety na naszych rowerach jazda asfaltem jest dość męcząca i wcale nie taka szybka, jakby się to mogło wydawać. Dlatego z ulgą zboczyliśmy za Jeleniowem z GV, by podążając niebieskim szlakiem objechać Jezioro Szurpiły oraz zdobyć Górę Zamkową. Trasa ta jest szalenie malownicza, a podjazdy o dziwo sprawiają tu przyjemność, mimo że wieje wiatr, który utrudnia pokonywanie kolejnych kilometrów. Generalnie na terenach tych odkryto pozostałości zespołu osadniczego z czasów od VIII w p.n.e. do XIII w n.e. Na Górze Zamkowej stał niegdyś okazały gród, który chroniła podwójna linia wałów. Na wiosnę, ze szczytu wzniesienia można zobaczyć nieco bardziej rozległą panoramę Jeziora Szurpiły, niż latem, gdy dość mocno przesłaniają go drzewa liściaste.

Molenna w Wodziłkach

Po pobycie na Górze Zamkowej kontynuujemy naszą podróż niebieskim szlakiem. Po przejechaniu jakiś 4 km, docieramy do niewielkiej wsi Wodziłki, w której znajduje się molenna staroobrzędowców. Z zewnątrz przypomina prawosławną cerkiew, natomiast nie jest to kościół w naszym rozumieniu, lecz dom modlitwy. Wewnątrz nie znajdzie się ołtarza ani prezbiterium, natomiast modlitwy nie prowadzi ksiądz czy pop, ale osoba będąca świeckim przywódcą wspólnoty, zwany nastawnikiem. Molenna z Wodziłek pochodzi z 1885 roku, choć znalazłam też informację, że powstała w 1921. Początkowo nie posiadała dzwonnicy, którą dobudowano w 1928 roku. I choć kiedy tam jesteśmy jest zamknięta, a cała okolica wygląda na nieco opustoszałą, to staroobrzędowcy modlą się w niej po dziś dzień. Jeśli zaś o samych staroobrzędowców  chodzi, to stanowią oni mocno ortodoksyjny odłam prawosławia. Przed wiekami doszło do rozłamu w Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, który był wynikiem reformy liturgicznej wprowadzonej przez patriarchę Nikona. Główna zmiana miała polegać na tym, aby upodobnić rosyjską liturgię do greckiej. Dla części duchownych i wiernych było to nie do pomyślenia, stąd utworzył się odłam religijny staroobrzędowców (zwanych też starowiercami). Na terenach tych pojawili się w latach 80. XVIII w. i dodatkowo należą do bezpopowców, czyli nie posiadają i nie uznają żadnej hierarchii duchowej. Według statystyk, z jakimi się spotkałam, obecnie Suwalszczyznę zamieszkuje od 600-700 osób wyznających tę wiarę.

molenna Wodziłki

Wodziłki

Wodziłki

Wodziłki

Na Podlaskim Szlaku Bocianim

Niebieskim szlakiem docieramy do Bachanowa, gdzie łączymy się z Podlaskim Szlakiem Bocianim (kolor czerwony). Wiedzie z Białowieży do Stańczyków i ma 412,5 km długości. Powstał w 2002 roku i choć ma już parę lat, to jednak oznakowania są świeżo odmalowane, a sama trasa poprowadzona została przez rewelacyjne, ciekawe i widokowe miejsca, a w każdym razie na pewno jest tak na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego. No i to co najważniejsze – na szlaku można zobaczyć mnóstwo bocianów. Po drodze mija się ich liczne gniazda, w których na wiosnę przesiadują ich lokatorzy i patrzą się z góry na rowerzystów. Kiedy jesteśmy tam w kwietniu, stanowimy praktycznie jedynych ludzi, którzy kręcą się po okolicy, stąd dla bocianów stanowimy pewnie równie dużą atrakcję, jak one dla nas. Mijamy Jezioro Hańcza, przejeżdżamy przez pełen pagórków teren i z każdym, przejechanym kilometrem po prostu zachwycamy się suwalskimi krajobrazami.

Suwalszczyznę

Gdyby była bliżej gór, to przeprowadzilibyśmy się na Suwalszczyznę

Taka myśl nam zaświtała, gdy zdobyliśmy szczyt góry Cisowej, mającej 256 m n.p.m. Siedząc na jej wierzchołku, poniżej drewnianego krzyża, czuliśmy się trochę jak w Beskidzie Niskim. Pagórki, liczne pastwiska i pola, szalenie urozmaicony teren, miękkie światło, jakie sprezentowało nam późno popołudniowe słońce. Jest pięknie, urokliwie i mamy to wszystko tylko dla siebie, bo przez cały dzień nie spotkaliśmy ani jednego turysty. Do Szelmentu wracamy przez Ścibowo i Udryn. Mijamy kilka traktorów wracających z pól, obserwujemy bociany i czaple, które majestatycznie przechadzają się wśród łąk. Suwalska sielanka trwa.

góra Cisowa
góra Cisowa

góra Cisowa

góra Cisowa

Kilka słów o polskiej gościnności

Bardzo często na blogu oraz w rozmowach po prezentacjach podkreślamy, że Bałkany to szalenie gościnny region, gdzie ludzie są bezinteresowni i otwarci na nowe kontakty. W Polsce dużo rzadziej doświadczaliśmy czegoś takiego i już od pewnego czasu sądziliśmy, że nasi rodacy są dużo bardziej zamknięci i mniej skorzy do pomocy. Piszę w czasie przeszłym, bo rowerowo-samochodowy rajd przez Suwalszczyznę zmienił nasze zdanie w tym temacie. Po tym, jak wróciliśmy do Kianki i zapakowaliśmy rowery do auta, zaczęłam szukać jakiejś restauracji, w której moglibyśmy coś zjeść. Nie było to takie proste, gdyż poza sezonem w większości, nawet turystycznych miejscowości, praktycznie nic nie działa. Jednak Wujek Google podpowiedział, że kilka kilometrów w stronę granicy z Litwą, przy trasie nr 8, w miejscowości Szypliszki, znajduje się karczm Wilczy Głód. Tam też się udaliśmy. Wokół lokalu zastajemy zaparkowane tiry, lecz w środku nie ma tłoku. Goście zeszli się dopiero nieco później. Po szybkim przejrzeniu menu zamówiliśmy dania i zasiedliśmy nad mapą, by wykombinować, gdzie rozbić się na dziko z namiotem. Kiedy tak medytujemy, co tu począć, podchodzi do nas pracownik restauracji i nas zagaduje.

Planujecie wycieczkę?

– Nie, w sumie to szukamy miejsce na dzikie obozowisko. Może kojarzysz coś w tej okolicy?

A kojarzę. 4 kilometry stąd jest mój dom, możecie rozbić tam namiot. Zaraz zadzwonię do żony i powiem, że przyjeżdżacie. (kilka chwil później) Kochanie…Ola z Markiem przyjadą do nas za jakiś czas i będą chcieli rozbić namiot u nas w ogrodzie. Weź ich tam ugość… No to załatwione. A psów się nie bójcie, one tylko wyglądają groźnie, ale są bardzo przyjazne. 

W ten spontaniczny sposób poznaliśmy Zbyszka, który niestety tego dnia pracował do północy, a następnego zaczynał od 7 rano, więc widzieliśmy się z nim tylko w restauracji. Natomiast wieczór spędziliśmy w towarzystwie jego żony, z którą przegadaliśmy kilka godzin, mając wrażenie, że znamy się od lat. Kiedy kładliśmy się spać w naszym namiocie wciąż nie mogliśmy uwierzyć, że coś takiego nam się przydarzyło i że trafiliśmy na tak cudownych i bezinteresownych ludzi właśnie w Polsce.

Pochmurny poranek na Trójstyku Granic oraz w Stańczykach

Poranek wita nas mocno pochmurną pogodą. Po zwinięciu namiotu zaczyna mżyć, co trochę studzi nasze zapędy na kolejną, rowerową wycieczkę. Postanawiamy więc udać się na małego road tripa i kierujemy się w stronę Trójstyku Granic Polski, Litwy i Rosji. Zanim jednak tam dotrzemy, zatrzymujemy się przy wieży widokowej znajdującej się obok miejscowości Baranowo. Tam gotujemy sobie śniadanie i chowamy się przed drobnym deszczem siąpiącym z nieba. Widok rozciągający się z wieży jest bardzo przyjemny, mimo szarych chmur ciągnących się po horyzont. Możemy też obserwować z pewnego dystansu parę czapli spacerujących po polu. Z Baranowa ruszamy w stronę wspomnianego Trójstyku. Tam spotykamy się ze szlakiem Green Velo. Nieopodal granicy trzech państw znajduje się MOR, jest duży parking, wiaty oraz toaleta czynna… od maja do października (poza tymi miesiącami turyści muszą sobie zakręcać kurki i zawory). Chodnikiem docieramy do Trójstyku Granic. Od rosyjskiej strony spogląda na nas groźne oko kamery pilnującej, aby nikt nie przeszedł na stronę państwa nieznajdującego się w strefie Schengen.

Trójstyk

Trójstyk

Trójstyk

Trójstyk

Trójstyk

Po krótkim pobycie na Trójstyku opuszczamy na chwilę Suwalszczyznę i jedziemy na Mazury Garbate, by odwiedzić mosty w Stańczykach, zwane też Akweduktami Puszczy Romnickiej. Były to niegdyś wiadukty nieczynnej obecnie linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy. Mają 200 m długości, 36 m wysokości, powstały w latach 1912-1926 i są jednymi z większych w Polsce. Stoją nad dość głęboką doliną niepozornej rzeki Błędzianki. Dlaczego wiadukty są dwa? Był to celowy zabieg, wynikający z doświadczeń po I wojnie światowej. Podwójne mosty były bowiem trudniejsze do zniszczenia, zarówno przez saperów, jak i artylerię dalekosiężną, a także lotnictwo. Wstęp na ich teren kosztuje 5 zł od osoby. Najpierw przyglądamy im się z góry, a następnie schodzimy na dno doliny Błędzianki. Robią wrażenie swą masywnością i wysokością, i choć czas odcisnął na nich swe piętno, to nadal mogą się podobać.

Stańczyki

Stańczyki

Stańczyki

Stańczyki

Nad jeziorem Wigry

Po wizycie w Stańczykach dochodzimy do wniosku, że pogoda wcale nie jest taka najgorsza, deszcz przestał kropić, a temperatura zrobiła się znacznie przyjemniejsza. Dlatego postanowiliśmy wrócić na Suwalszczyznę, by zrobić jakąś krótką, rowerową trasę w okolicach Jeziora Wigry. Początkowo chcieliśmy je objechać całe, ale po zakupieniu mapy w Muzeum Wigier (Stary Folwark), dochodzimy do wniosku, że nie mamy na to wystarczająco dużo czasu. Mimo wszystko trzymamy się zielonego szlaku pieszo-rowerowego, który okrąża Wigry. Najpierw zajeżdżamy do górującego nad północną częścią jeziora Pokamedulskiego zespołu klasztornego. W 1667 roku, król Jan II Kazimierz przekazał Jezioro Wigry wraz z otaczającą go puszczą zakonowi kamedułów. Przez kilka lat zakonnicy mieszkali w dworze i przynależących do niego zabudowaniach, lecz były one dla nich niewystarczające, stąd w 1671 roku rozpoczęli budowę kościoła oraz klasztoru. Kameduli jednak nie zamknęli się w swych eremach i nie oddawali się jedynie modlitwie, ale starali się również zaktywizować region. Tworzyli więc zakłady przemysłowe, czy też zajmowali się rybołówstwem. Przy okazji cały czas otrzymywali nowe ziemi lub sami je sobie przywłaszczali. Zakonnicy mieli z tego powodu trochę problemów i procesów, ale nijak miały się one z tym, że w roku 1800 władze pruskie skonfiskowały cały majątek kamedułów, a samych zakonników przesiedlono do podwarszawskich Bielan. Później klasztor coraz bardziej popadał w ruinę, dwukrotnie został zniszczony w 1915 i 1944 roku. W II połowie XX wieku dokonano jego rekonstrukcji, dzięki czemu dziś klasztor prezentuje się naprawdę imponująco. W trakcie naszej wizyty pewne prace remontowe jeszcze trwały.

Wigry klasztor

Wigry klasztor

Wigry klasztor

Wigry klasztor

Naszą podróż przez Suwalszczyznę kontynuujemy wzdłuż Jeziora Wigry, po terenie Wigierskiego Parki Narodowego. Zielony szlak wiedzie bardzo widokowym terenem, który jest nieco mniej pofałdowany niż na obszarze Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Niestety robi się późno, a my tego samego dnia musimy wrócić na Mazowsze, więc na wysokości Węgzał odbijamy niebieskim szlakiem do Maćkowej Rudej (tu uważam, że ktoś zrobił błąd, ja w końcu jestem Markowa jeśli już). Tam wpadamy do jedynego, czynnego sklepu w okolicy, by nieco się posilić i stamtąd trzymając się częściowo szlaku Green Velo, wracamy do Starego Folwarku. Przy okazji jeśli będziecie kręcić się po tej okolicy i będziecie szukać miejsca na obiad, to wpadajcie do Suwałk, do Karczmy Polskiej (Kościuszki 101a). Bardzo smaczne jedzenie, przystępne ceny i świetny wystrój.

Wigry

Wigry

Maćkowa Rude

Dlaczego pokochaliśmy Suwalszczyznę?

Generalnie za całokształt. Suwalszczyznę pokochaliśmy za pagórki, widoki, bociany i czaple, krowy na pastwiskach, traktory orzące pole, bite drogi, liczne rowerowe szlaki, historyczne miejsca, jeziora, słońce i chmury, gościnnych ludzi, pyszne jedzenie, niezapomniane chwile, zaskoczenia i wzruszenia. Taką mieszankę uczuć i odczuć budziły w nas ostatnio tylko Bałkany. Jednak widzimy coraz mocniej, że warto więcej czasu poświęcać Polsce, zaglądać w miejsca nam nieznane lub dawać szansę znanym miejscom na jeszcze lepsze poznanie. Suwalszczyznę na pewno będziemy odwiedzać, ale zapewne poza sezonem, by mieć ją tylko dla siebie.

Suwalszczyzna na filmowo

Przede wszystkim w trakcie pierwszego dnia na Suwalszczyźnie, gdy pogoda była bardziej sprzyjająca, udało nam się zebrać trochę materiału filmowego. Chociaż tak naprawdę głównie Markowi udało się zebrać, gdyż niestety moja próba jechania na rowerze i filmowania jednocześnie skończyłaby się jedną, wielką katastrofą dla mnie i aparatu. Dlatego mnie przypadła w udziale nie do końca udana rola obiektu filmowanego, ale wybaczcie moją ślamazarność na rowerze oraz wybitny poziom rozczochrania. Jak włóczymy się na rowerach, to ostatnia rzecz o jakiej myślę, to mój wygląd, czy kask pasuje kolorem do ramy roweru lub bluzy oraz czy włosy odpowiednio układają się pod kaskiem. Efekt – wyglądam jak czupiardło. Ale musicie mi to wybaczyć. Bo ważniejsze ode mnie są suwalskie krajobrazy 😉


Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zobacz również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.