Szukaj
Close this search box.

Długi górski weekend. Część 4 – Krywań

Nasz przedostatni dzień pobytu musiał być z przytupem, choć należy dodać, że trochę się do tego przytupu zbieraliśmy. Rano dość powolnie idzie nam ogarnianie się, choć plan mamy na dziś ambitny, a mianowicie wejście na Krywań.

Jakoś tak się złożyło, że do tej pory nie miałam okazji wejść na ten szczyt, natomiast Marek, który dopiero ze mną zaczął poznawać lepiej Tatry, był otwarty na propozycję. Plan był prosty – wejść na Krywań zielonym szlakiem od Tri Studnicky i zejście niebieskim oraz czerwonym do samochodu. Czasówki na mej radosnej, starej mapie są wyjątkowo optymistyczne (sumarycznie cała trasa miała zająć jakieś 5-6h), co trochę mnie zastanawia, ale postanawiam nie myśleć za dużo (od tego można dostać migreny, zmarszczek, wrzodów oraz syndromu latającego oka… lepiej nie ryzykować).

Wyruszamy z Jurgowa w celu okrążenia Tatr (no cóż do wejścia na szlak nie mieliśmy zbyt blisko), po drodze zatrzymując się w bankomacie w Zdiarze. Parking w Tri Studnickach praktycznie omijamy, gdyby nie to, że odrywam się od książki, aparatu czy telefonu (byłam czymś zajęta i nie patrzyłam się na widoki za oknem) i krzyczę do Marka „stój”. Udaje nam się wcisnąć na zapełniony parking i radośnie uiścić opłatę w wysokości 4.5 EUR (sic! Choć z drugiej strony przynajmniej na Słowacji nie trzeba płacić za wejście na szlak, w przeciwieństwie do polskich Tatr). Zakładamy górskie buciory, robimy kilka głębszych wdechów i ruszamy na podbój Krywania.

Pan Krywań we własnej osobie

KrywańWarto w tym miejscu powiedzieć parę słów o tym szczycie. Polacy mają Giewont, a Słowacy Krywań. I choć obie te góry coś symbolizują i są istotne dla obu narodów, to jednak nasi południowi sąsiedzi przypisują swojemu szczytowi znacznie większą wagę. Zacznijmy od tego, że Krywań przez lata uznawany był za najwyższy szczyt Tatr. Wznosi się na 2493m n.p.m. i rzeczywiście góruje nad okolicznymi dolinami i innymi szczytami. Jednak wiadomo, że najwyższy w Tatrach nie jest ustępując Gerlachowi. Krywań ma jednak ogromne znaczenie dla samych Słowaków. 16 sierpnia 1841 na szczyt ten zorganizowane zostało wejście działaczy odrodzenia narodowego, które zapoczątkowało tzw. národné výlety. Od tamtego czasu, w okolicy 16 sierpnia Słowacy rok rocznie zdobywają Krywań. Tego dnia na szczyt wchodzi często ponad 500 osób! Lecz szczyt ten istnieje w świadomości naszych południowych sąsiadów również za sprawą hymnu, w którym góra ta została umieszczona oraz monet o nominale 1, 2 i 5 Eurocentów.

Zielony szlak, którym wędrujemy ani mi się podoba, ani nie podoba. Mam do niego stosunek wybitnie ambiwalentny, idę bo idę ale szału nie ma. Im wyżej, tym zimniej i bardziej zawiewa, za to odsłaniają się widoki, więc jakoś tak człowiekowi robi się przyjemniej na sercu i duszy. Przed miejscem, w którym niebieski i zielony szlak się spotykają, robimy mały postój obserwując, jak chmury przetaczają się nad szczytem Krywania, a ludzie wędrują po sobie tylko znanych ścieżkach (generalnie nie mogliśmy początkowo dojść do tego, gdzie wiedzie szlak).

Na szlaku

Tatry SłowackieTatry Słowackie

Spotkanie na zakręcie szlaku niebieskiego

KrywańPo posileniu się i nawodnieniu docieramy pod drogowskaz, który kieruje nas na grań. My jednak rozważamy opcję numer dwa, krótszą lecz nieoficjalną. Marek zagaduje dwóch Słowaków, którzy zeszli rozważaną przez nas ścieżką. „Ta droga je nieoficjalna, ale rychlejsza. Jak wam się coś stanie, to zapłacicie karę.” Zasadniczo z tych trzech informacji (z czego jedna była przestrogą) zainteresował nas przymiotnik „najrychlejsza”. Decydujemy się iść na skróty, ścieżką wiodącą na przełęcz pod szczytem Krywania. Nie jest to najprzyjemniejsza droga – luźne kamienie, resztki śniegu itd., ale faktycznie szybko osiąga się grań (osiągnęlibyśmy ją szybciej, gdybyśmy po drodze nie pogubili się w gąszczu „nieoficjalnie” wydeptanych ścieżek). Podejście na sam szczyt stanowi dla mnie wyzwanie, bo nie mogę skoordynować rąk i nóg podczas podchodzenia na bardziej stromych odcinkach. Zaczynam rozważać, czy w ogóle zejdę drogą, którą właśnie przylazłam, ale jak wspominałam myślenie czasami szkodzi, więc ostatecznie wepchnęłam moje cztery litery na szczyt. A z niego rozciągał się mlecznobiały widok na okolicę, czyt. nic nie było widać. No co jakiś czas wiatr przeganiał chmury, co wymagało refleksu, by w odpowiednim momencie nacisnąć spust migawki. Na szczycie siedzimy z dwójką Węgrów, którzy podobnie jak i my są „zachwyceni” widokiem z Krywania. Ponieważ zarówno nam, jak i im robi się zimno (wieje i sypie drobny śnieg), zaczynamy schodzić. Co ciekawe moje ręce i nogi przypominają sobie czym jest koordynacja ruchowa i niemalże niczym kozica mknę w dół (no dobra… do kozicy było mi daleko, ale przynajmniej nie wyglądałam jakbym dostała górskiego paraliżu). Na przełęczy poniżej szczytu chowamy się za skałę, dzięki czemu nie urywa nam głów podczas konsumpcji radlera made by Złoty Bażant (mój ostatni piwny faworyt o smaku cytryny, bzu i mięty). Orzeźwiające piwo było idealnym dodatkiem do i tak już orzeźwiającej aury. Ale co tam! Trzeba się hartować.

Widać! Coś widać!

KrywańNa szczycie!

KrywańKrywańZamrożeni od zewnątrz i od środka zaczynamy dalszą wędrówkę w dół, tym razem już oficjalną wersją szlaku. Wiatr próbuje nas zdmuchnąć ze ścieżki, co w przypadku Marka prawie się udaje (jeden z silniejszych podmuchów zrywa mu czapkę z głowy, ale na szczęście mój mężczyzna wykazał się refleksem oraz przytomnością i uciekiniera złapał). Jak na złość, gdy już jesteśmy w pewnej odległości od szlaku, Krywań odsłania swe wdzięki i osoby, które zdobyły go po nas mają widoki. My schodząc zasadniczo nie możemy narzekać na brak fotograficznych inspiracji, gdyż ciągle coś przykuwa naszą uwagę – a to promienie przebijające się przez chmury, a to jakieś rozświetlone pole w dole. Generalnie jest pięknie, choć droga w dół mocno nam się dłuży. W końcu docieramy do rozejścia szlaków przy Jamskim Plesie. Siadamy nad brzegiem jeziorka by chwilkę odsapnąć. Gdy Marek wyciąga kanapkę, dwie kaczki, które taplały się w wodzie, natychmiast wykazały zainteresowanie wspólną konsumpcją. Jedna z nich była na tyle odważna, by wyjść z jeziora i niczym mały szpieg, przydreptać do nas. Kawałki chleba ją usatysfakcjonowały, choć sądząc po jej minie (Czy kaczka ma mimikę? Chyba nie…) spodziewała się czegoś więcej. Porzucamy to ptasie towarzystwo i czerwonym szlakiem schodzimy do Kianki. Gdy docieramy na miejsce okazuje się, że oprócz naszego autka na parkingu nie ma absolutnie nikogo. Tłum samochodów zniknął. Biorąc pod uwagę, że było grubo po godzinie 19, to raczej nie powinno nas to dziwić.

Wyginam śmiało ciało, bo wysokich temperatur było mi za mało 😉

KrywańWidoki zejściowe

Tatry Słowackiekopczyk TatryJamskie Pleso

Jamskie PlesoTam byliśmy!!

KrywańSamotna Kianka

KiankaGłodni i zmęczeni powoli wracamy w stronę Polski rozglądając się po drodze, gdzie ewentualnie można coś zjeść. Ostatecznie zatrzymujemy się w Starym Smokovcu, tylko po to, by pocałować klamki kilku lokali. Samo miasto wygląda jak wymarłe. Kiedy ja z przyssanym do kręgosłupa żołądkiem opanowuję do perfekcji poziom zobojętnienia i rezygnacji, Marek dziarsko maszeruje na dalsze poszukiwania. I odnosi sukces. Jedynym, czynnym miejscem w okolicy jest pizzeria na piętrze niezbyt urodziwego budynku. Oprócz nas ląduje tam kilkoro innych osób, które również zeszły z gór i nie miały gdzie się podziać. Jemy pizzę, zresztą całkiem smaczną (sądzę, że gdyby podano nam podeszwę polaną sosem pomidorowym też byśmy ją zjedli) i najedzeni możemy wracać do Jurgowa. Oczywiście docieramy tam dość późno, ale przynajmniej nie możemy powiedzieć, że zmarnowaliśmy czas.

asd

Zapisz

Zobacz również

5 odpowiedzi

    1. Jednak Tatry fotografuję od najmłodszych lat, więc mogłam sobie już oko wyrobić 😉 ale co by nie mówić do Tatr jak gór zawsze będę mieć ogromny sentyment i żadne inne pasmo nie może się z nimi liczyć w kwestii „moje najukochańsze”.

  1. Mogę powiedzieć, że widoki i pogodę w porównaniu z nami mieliście świetne (porównaj http://wpodrozyprzezzycie.wordpress.com/2013/07/05/widokowka-z-tatr-foto-cz-1/).
    My na Krywań weszliśmy na zasadzie „rozpogadza się, już tylko kapie…” do linii ostatnich krzaków, a potem, mimo że lunęło – „bo już nie opłaca się wracać”. Skałki na szczycie wspominam bardzo źle, wiatr rzucał nami potwornie i ślisko było, do tego zorientowanie się w tych warunkach, którędy idzie szlak, nie było łatwe…

    1. Te skałki po deszczu muszą być niezbyt komfortowe, nam tylko sypał śnieg, więc było sucho. Rzeczywiście pogoda trafiła wam się dość wredna, ale gratulacje za zdobycie szczytu mimo wszystko 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.