23 sierpień 2013
Budzi nas burza, a raczej potężne grzmoty przetaczające się nad doliną. W te pędy zbieramy nasze namiotowe graty, by nie zmoczyła je ewentualna ulewa, której wizje oboje mieliśmy już w naszych głowach.
Gdy w popłochu zwijamy nasze obozowisko dostrzegamy, że przed campingową knajpką stoi samochód na polskich blachach, a żeby było śmieszniej to na blachach z Kielc. Ucinamy sobie nawet pogawędkę z polską rodzinką, która była w tym rejonie na raftingu i jechała dalej do Czarnogóry. Po rozmowie z nimi udajemy się na spacer nad rzekę. Opiekun campingu powiedział nam, że rzeka w tym miejscu przybiera niesamowity odcień. I rzeczywiście, jej kolor był zniewalający. Do tego jeszcze lekka mgiełka unosząca się nad wodą i słońce nieśmiało przedzierające się przez chmury. Zrobiło się iście bajkowo. Co ciekawe, rzeka w jednym miejscu jest spokojna, wręcz nieruchoma, a w innym rwąca i szybka.
W urokliwej dolinie Driny
Po spacerze płacimy za camping i jedziemy w stronę Sarajewa. Do stolicy Bośni i Hercegowiny docieramy całkiem sprawnie. Niestety mnie dopadają jakieś wyjątkowo złośliwe dolegliwości żołądkowe i mamy obowiązkowy postój w MacDonaldzie, gdzie trudno jest mi się rozstać z toaletą. Marek kupuje mi miętową herbatę z nadzieją, że choć trochę mi pomoże. Kiedy czuję się odrobinę lepiej i jestem w stanie wyjść z kibla, ruszamy do centrum miasta. Panuje tam podobny styl poruszania się jak w Albanii. Piesi wchodzą na jezdnię tam, gdzie chcą, a chodnik wcale nie jest oczywistym miejscem, po którym należy się poruszać na dwóch nogach. Sporym wyzwaniem okazuje się znalezienia miejsca parkingowego. Jest piątek, a do meczetów ciągną tłumy wiernych, kręci się uzbrojone po zęby wojsko i wszędzie panuje spory ścisk. W pewnym momencie zapędzamy się w górzyste rejony miasta i podjeżdżamy wyjątkowo stromą drogą (Kianka powoli sunie na jedynce) na jedno ze wzgórz, na których ulokowane jest Sarajewo. Widok na stolicę BiH jest naprawdę imponujący. Jest jednak coś, co w tym krajobrazie najmocniej przykuwa wzrok. Chodzi oczywiście o białe cmentarze, porozsiewane po mieście w wielu miejscach. Przypominają o smutnej i tragicznej historii Sarajewa, którego oblężenie trwające 4 lata (1992-1996) było najkrwawszym od czasów II wojny światowej.
Widok ze wzgórza, na które trafiliśmy szukając miejsca postojowego
Opuszczamy wzgórze, by znów poszukać miejsca parkingowego. Ostatecznie udaje nam się ta sztuka i parkujemy Kiankę tuż za autem z Polski, na jednej z bocznych uliczek obok dużego meczetu nad rzeką. Wyruszamy na miejską włóczęgę. Najpierw zachodzimy na bazar, gdzie zaopatrujemy się w magnes na lodówkę oraz tradycyjnie robimy sobie zdjęcie pod swoistym symbolem Sarajewa, czyli studnią (Sebilj).
Spacerem przez miasto
Studnia Miejska – Sebilj
Naszym następnym celem są ruiny fortecy, znajdującej się nieopodal centrum, tuż powyżej ogromnego, białego cmentarza. Gdy patrzy się na daty zamieszczone na nagrobkach, to dostrzec można, że 90% z nich pochodzi z lat 92-96. Z jednej strony wrażenie jest mocno przygnębiające, z drugiej zaś jesteśmy w mieście, którego historia nadal jest dość świeża, a mieszkający tam ludzie dość dobrze pamiętają dramat tamtych dni.
Stromą uliczką wspinamy się ku górze, skąd rozciąga się fenomenalny wprost widok na miasto, które częściowo położone jest w dolinie rzeki, a częściowo na okalających go wzgórzach. Sarajewo jest niewątpliwie ciekawym miastem, w którym historia miesza się we współczesnością. Obok nowoczesnych budynków stoją ruiny bloków ze śladami po kulach, cmentarze stoją obok skwerów. Niewątpliwie jest to również miasto fotogeniczne, które z racji swej kontrastowości, nie przypomina typowych stolic Europy Zachodniej. Powoli kończymy naszą wędrówkę krótkim spacerem wzdłuż rzeki, gdzie łapiemy wifi i sprawdzamy trasę powrotną do Polski.
Idąc ku górze
Kolejne widoki na Sarajewo
Biały cmentarz – jeden z wielu w Sarajewie
Tam gdzie historia łączy się ze współczesnością
Ślady po kulach na jednym z bloków w Sarajewie
Droga przez BiH do Chorwacji dość znacząco nam się dłuży. Jedziemy nawet kawałkiem autostrady, która mocno przypomina nam te, które mamy w Polsce. Za przejechanie ok. 50kilometrowego odcinka płacimy ponad 10zł. Dodajmy jeszcze, że prowadzone są w tym czasie remonty, w efekcie jedzie się znacznie wolniej, a co jakiś czas do dyspozycji mamy tylko jeden pas. Docieramy w końcu do Chorwacji, którą pokonujemy bardzo sprawnie. Później przemierzamy Węgry. Tam powoli rozglądamy się za jakimś noclegiem na campingu. Udaje nam się do w miejscowości Dunaszeksco, w dolinie Dunaju. Camping zowie się Arena i niestety nie można na nim płacić kartą, więc jedziemy na poszukiwania węgierskiego bankomatu. Na szczęście opiekun campingu mieszanką węgierskiego i niemieckiego tłumaczy nam, gdzie musimy się udać. Za nocleg płacimy 3000 forintów. Ja zaczynam się czuć coraz gorzej, oprócz problemów z żołądkiem doszedł mi ból wszystkich mięśni. Siedzenie i leżenie sprawia mi ból i nie jestem w stanie w żaden sposób ułożyć się w namiocie. Oprócz tego dopada mnie gorączka, gdyż w moim puchowym śpiworze trzęsę się niczym galareta.
24 sierpień 2013
Czyli nasz ostatni dzień podróży – droga powrotna do Polski. Po w moim przypadku nieprzespanej nocy, zwlekamy się koło 7 i jemy śniadanie z widokiem na Dunaj (ja usiłuję cokolwiek przełknąć, gdyż stanowi to dla mnie spore wyzwanie). Po spakowaniu się opuszczamy camping i jedziemy w stronę Polski. Po drodze Marek upiera się, żeby koniecznie odwiedzić Budapeszt. Ja mimo, że chciałabym zobaczyć w końcu tę europejską stolicę, wyję i płaczę z bólu, który odczuwam siedząc w samochodzie. O chodzeniu nie ma w moim przypadku mowy. Absolutnie boli mnie każdy najmniejszy mięsień w moim ciele. Nie tak wyobrażałam sobie zakończenie naszego wyjazdu…
Przez Słowację jedziemy dość sprawnie i po drodze zajeżdżamy do Rużomberoku, gdzie Marek chciał zobaczyć tamtejszy bike park. Usiłuje mnie tam również nakarmić wyprażanym serem, ale po zjedzeniu dwóch kęsów stwierdzam, że nie jestem w stanie więcej zjeść. Później czekała nas dalsza droga przez Słowację i Polskę. Wieczorem docieramy do moich rodzinnych Kielc, gdzie przekazujemy moim rodzicom radosną informację o naszych zaręczynach. Ja raduję się dość krótko, bo zaczynam rzygać jak kot, a termometr informuje mnie, że mam ponad 39 stopni gorączki. Marek w końcu przestaje mi wmawiać, że udaję i że na pewno nic mi nie jest (tak mówił, gdy go poinformowałam, że nie będę zwiedzać Budapesztu i że jak koniecznie chce się tam udać, to ja zostaję w samochodzie). W każdym razie mój stan zdrowia wrócił do normy po 2-3 dniach, choć jeszcze przez jakiś tydzień, każda większa aktywność była dla mnie sporym wyzwaniem i wysiłkiem. Tak do końca nie byłam pewna, co spowodowało u mnie taki stan, ale obstawiam, że to zasługa sporego poparzenia słonecznego, jaki zafundowałam sobie w Albanii. Nauczona tym doświadczeniem, na kolejny wyjazd na Bałkany zabieram „grotkę Jezuska”, kremy z filtrem 50 oraz piankę na poparzenia.
I tak oto, w może niekoniecznie dla mnie sprzyjających warunkach, zakończyła się nasza wyprawa na Bałkany 2013. Na podsumowania jeszcze przyjdzie pora.
Nasze ostatnie zdjęcie z wyjazdu w 2013 roku, zrobione gdzieś w okolicach Krakowa
Zapisz
2 odpowiedzi
My korki w Sarajewie wspominamy bardzo boleśnie…
łezka się w oku kręci, jak widzę Sarajewo. Zamierzałem tam wpaść i wypaść, a okazało się, że wsiąkłem. nawet nie chodzi o muzea i niedawną histrorię z nimi związaną. Raczej mam tu na myśli całokształt ale i postrzelane domy, odbudowane domy jak dawna spalona biblioteka z bezcennymi księgami. Jest w tym mieście coś co wciąga. No i ten wystrzał z armaty zapowiadający koniec postu podczas ramadanu.
Chociaż i tak w pamięci zostają róże Sarajewa i setki nagrobków na cmentarza z czasu oblężenia Sarajewa…
Widzę, że nasze wrażenie są podobne:
http://www.osmol.pl/2014/09/sarajewo-stolica-bosni-cmentarzami-wzgorzach/